Osoba Roberta M. Jurgi kojarzyła się do niedawna z literaturą dotyczącą militariów, zwłaszcza okresu drugiej wojny światowej. Niniejszą pozycją opuścił dotychczasowe obszary zainteresowań, zmierzając w dużo mroczniejszym kierunku. Pomysł napisania „Machin do tortur” narodził się jeszcze pod koniec ubiegłego wieku, ale efekt końcowy ujrzał światło dzienne dopiero w zeszłym roku. Czego można się spodziewać sięgając po książkę o machinach do tortur? Katalogu narzędzi służących do powolnego i bolesnego zabijania człowieka przez lepiej lub gorzej wykwalifikowanego specjalistę. Moje przewidywania ziściły się, ale na szczęście nie tylko opisy sposobów egzekucji znalazłem w najnowszej książce Roberta Jurgi. W przeciwnym razie album ten okazałby się ciężkostrawny.
Książce nadano charakter słownikowy z alfabetycznym uszeregowaniem haseł. We wstępie znalazł się zarys historii tortur: od Hammurabiego, poprzez Średniowiecze, oświeceniowy humanizm prawniczy, aż po czasy współczesne. Całości dopełniła niemała bibliografia. Obszerność haseł wynosiła od pół strony z ilustracją włącznie do kilku stron. Autor wykroczył poza tematykę torturowania i uśmiercania skazańców prezentując przedmioty służące do wykonywania kar na honorze (za co to w przeszłości nie karano, ale o tym później...). Ponadto znalazło się miejsce dla osoby kata: jego pozycji społecznej, cennika, nauki zawodu, dodatkowych obowiązków zawodowych oraz dla miejsc tortur i egzekucji. Najmniej uwagi autor poświęcił informacjom z zakresu prawa i społecznego odbioru kary śmierci, szczególnie tej wykonywanej publicznie. Chwała mu jednak i za te nieliczne wiadomości.
Nie można pominąć strony wizualnej. Stanowiła ona całkowite przeciwieństwo omawianej tematyki. Izby tortur nie były miejscami estetycznymi, a omawiana książka została pięknie zilustrowana różnymi technikami. Przede wszystkim należy wyróżnić rysunki autora, który dał się poznać od tej strony przede wszystkim w temacie fortyfikacji. Znalazło się w niej również sporo zdjęć, zwłaszcza eksponatów z Muzeum Dawnych Tortur w Zielonej Górze (wielu czytelników, podobnie jak piszący te słowa, zapewne po raz pierwszy dowie się o jego istnieniu) oraz reprodukcji obrazów. W tej beczce miodu trafiła się jednak łyżka dziegciu, właściwie łyżeczka. Niestety wydawnictwo nie ustrzegło się jednego łatwego, w mojej opinii, do wychwycenia błędu oraz dwóch mniej rzucających się w oczy. Były to literówki, które jednak nie wpłynęły zasadniczo na odbiór książki, raczej drobne zgrzyty. W moim odczuciu istotniejszym mankamentem okazał się brak spisu haseł.
Cokolwiek by nie powiedzieć o polskiej rzeczywistości AD 2015, to cieszę się, że przyszło mi w niej żyć, a nie w czasach przedrozbiorowych. Oczywiście jest to truizm, ale czytelnicy „Machin do tortur” przyznają mi rację. Średniowieczne i nowożytne śledztwa były okrutne, podobnie jak sposoby wykonywania kar. Niby wszyscy o tym wiemy, ale wygłaszanie takich ogólnikowych uwag, a czytanie szczegółowych opisów to zupełnie dwie różne sprawy. Nie bez powodu autor skierował swą pracę do odbiorcy powyżej czternastego roku życia. Dodał również, że treść może wywołać przerażenie oraz fascynację. Faktycznie, opisy funkcjonowania niektórych narzędzi wywoływały gęsią skórkę, ale fascynatów torturowania życzyłbym sobie jak najmniej. Na szczęście hasła obfitujące w naturalistyczne treści sąsiadowały z tematyką społeczno-prawną oraz mniej bolesnymi metodami. Z tych ostatnich szczególnie kamienie i maski hańby zyskały uznanie w moich oczach. Służyły do wykonywania kar na honorze za przewinienia mniejszej wagi, np. nadmierną gadatliwość, plotkarstwo, kłamstwo, nieuczciwość kupiecką, stosowanie wulgaryzmów. Może warto by zastanowić się nad przywróceniem ich obecności we współczesnym prawie. Każdy może sam dokończyć: w masce hańby publicznie powinien paradować... Oczywiście dla tej formy kary nie powinien obowiązywać żaden immunitet.
Przemysław Madaliński