Kończy się nieubłaganie czas kulturalnych podsumowań ubiegłego roku - ostatni już dzwonek, by ocenić wyróżniające się pozycje, ale też by przypomnieć wydarzenia literackie, którymi żyli opętani czytaniem Polacy. Takim wydarzeniem z pewnością była premiera Londyn NW, kolejnej powieści Zadie Smith, autorki głośnego debiutu pt: Białe zęby.
Już same zapowiedzi: ''Absolutnie olśniewająca. Elektryzująco autentyczna'' (Time), ''Fascynująca.. niezwykła... '' ( Washington Post), Niezaprzeczalnie genialna. Czym prędzej ją kupcie'' (Observer) sprawiły, że redaktorzy działów kultury spuścili z łańcucha swych wygłodniałych, wyczekujących arcydzieła recenzentów. Przyznaję bez bicia, byłem członkiem tego stada, pędzącego na złamanie karku do księgarnii, w najlepszym wypadku wypatrującego niespokojnie zza firany listonosza z paczuszką za pazuchą. Rozszarpałem kopertę, pożarłem w dwa dni jej zawartość i zamilkłem w zadumie pośród pieśni zachwyconych i skowytu rozczarowanych.
Na początek garść faktów. Brytyjka, która przyzwyczaiła fanów do szerszej perspektywy, umieszczając fabułę swych poprzednich powieści na conajmniej dwóch kontynentach, w dodatku przedstawiając niejednokrotnie wielopokoleniowe losy, pełne odwoływań do przeszłości, tym razem zabiera nas do miejsca swego dzieciństwa. Londyn NW to robotnicza, peryferyjna, północno-zachodnia dzielnica, pełna imigrantów, a więc oferująca swym zubożałym lokatorom poza atrakcyjnymi czynszami dodatkowe wrażenia w postaci mieszkania w multikulturalnej dzielnicy. Bohaterów jest paru, dzieli ich pochodzenie, status społeczny, aspiracje, łączy zaś dzielnica, z której się wywodzą. Jako, że każdej osobie Smith poświęca około stu stron, ich historie są niekompletne, a czytelnicy nie otrzymują pełnej wiedzy na temat bohaterów. Akcja niejednokrotnie urywa się, fabuła przeskakuje parę ulic dalej. Do faktów dodałbym jeszcze informację, że autorka, przynajmniej w oryginale żongluje dialektami.
Mało która książka doczekała się w ubiegłym roku tylu opinii, co Londyn NW. Dla jednych jej lektura to katorga, mozolne przedzieranie się przez arcynudne rozdziały w poszukiwaniu ratunku dla fabuły. Dla innych autorka nie tyle potwierdziła swój poziom, a wręcz dosięgnęła literackiego panteonu. Jednego dnia przyrównywano ją do wiodącego amerykańskiego realisty Jonathana Franzena, jednak ruletka uznanych nazwisk kręciła się bez ustanku. Woolf (ach te kobiece portrety), Dickens (bo Londyn), Flaubert (bo powieść mieszczańska), Joyce (bo prawdziwym bohaterem jest miasto). Co ciekawe, dwa ostatnie nazwiska mogłyby posłużyć też krytykom tej powieści. Przeto Flaubert zwierzał się w listach Louise Colet, że chce napisać powieść o niczym, w której temat ustąpi miejsca stylowi. Gdy zaś słyszę nazwisko Joyce automatycznie nasuwa się oryginalna opinia o nim wyrażona przez Eustachego Rylskiego: ''ta irlandzka glista, która doszła do przekonania, że skoro literatura potrafi zachwycić, wzruszyć, olśnić, nawet wynieść, to potrafi też zamordować''. Smith na szczęście nie ma zabójczych skłonności, lecz przypuszczam, że nie jeden czytelnik w trakcie lektury czuł się postrzelony, zbity z tropu, by po ostatnim zdaniu zapytać samego siebie: ''To już? I to tyle?''
Czytałem Londyn NW z podziwem dla nienagannego stylu Brytyjki, zaciekawiony nakreślonymi portretami postaci, doświadczając literackich wędrówek po mniej znanej części stolicy Albionu. W połowie książki zacząłem się jednak obawiać, że stałe porzucanie wątków, ba!, porzucanie bohaterów zostawi mnie bez odpowiedzi, za to z wieloma pytaniami. Warto czytać Zadie Smith, bo nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa, a z pewnością ma ogromny potencjał, by stworzyć mistrzowską powieść realistyczną. Tymczasem nie będę silił się na wymyślne porównania literackie, nie przystąpię do zawodów na wyciąganie tysiąca sensów, odpuszczę sobie konkurs na wyszukiwanie za każdą padającą wypowiedzią ukrytego dna. Kiedy pojawi się jej następna pozycja, spokojnym spacerowym krokiem wyruszę z domu w kierunku księgarnii, zlekceważe pierwsze dwa dzwonki listonosza do drzwi, starannie rozpakuję kopertę.
Bo prawdziwe, wyczekiwane od dekad arcydzieło, które zmieni oblicze współczesnego literackiego świata narodzi się w ciszy, z dala od zbędnego jazgotu. Nie zapowie go żadna gwiazda, a w dniu premiery na szpaltach gazet nie znajdziemy choćby trzech bałwochwalczych pokłonów kulturalnych mędrców.
Maciej Kuhnert