Lincoln w Bardo to książka intrygująca, bardzo ciekawie napisana i inna. Ale zastanowiłabym się mocno, zanim nazwałabym ją arcydziełem. A właśnie tym mianem została okrzyknięta i w prawie każdej recenzji to określenie pada przynajmniej raz. Tymczasem książka Saundersa jest interesująca, ale zachwyty nad niemal każdym jej aspektem wydają się być przesadzone.
Osią akcji jest fakt historyczny – w 1862 roku, w bardzo młodym wieku zmarł na tyfus syn prezydenta Abrahama Lincolna. W książce mężczyzna, nie potrafiąc sobie poradzić ze stratą i żałobą po dziecku, wraca na cmentarz po pogrzebie, wchodzi do mauzoleum i wyjmuje ciałko dziecka z trumny. Temu wszystkiemu przyglądają się zdumione duchy, które zaczynają niemal od razu komentować zachowanie mężczyzny.
Lincoln w Bardo to książka mówiona. Całość fabuły i akcji opiera się wyłącznie na przekazach kolejnych postaci książki. Pisarz pobawił się formą tych przekazów, ponieważ mamy nie tylko dialogi, ale też dość długie monologi, cytaty z gazet etc. (oczywiście nie są to źródła historyczne, ale zostały dobrze wystylizowane i stanowią ciekawy przykład tego, jak mogły wyglądać plotki w dziewiętnastym wieku). To właśnie z tych krótszych i dłuższych fragmentów „mówionych” skonstruowana jest powieść.
To właśnie forma powieści jest ciekawa, osobliwa i odważna. Jednak po zdjęciu pozłotki, odarciu fabuły z wszystkich językowych dodatków, zostaje bardzo prosta historia, która nie ma w sobie nic niezwykłego.
Lincoln w Bardo jest eksperymentem – ciekawym, odważnym i oryginalnym i na pewno pod w tym aspekcie należy tę powieść docenić. Tu należy również wspomnie, jak gigantyczną i fenomenalną pracę wykonał podczas tłumaczenia tekstu Saundersa Michał Kłobukowski. Jednak ciągłe wolty konstrukcyjne i dialogowe sprawią, że lektura tej książki zwyczajnie męczy, zainteresowanie czytanym tekstem mija dość szybko, a po odłożeniu jej na bok nie ma momentalnej potrzeby, by do lektury wrócić.