Leonard Cohen. Życie sekretne. Anthony Reynolds. In Rock 2012
W błędzie jest ten, kto uważa, że Leonard Cohen to bożyszcze wyłącznie pokolenia 50+. Jeszcze na początku swojej kariery, w latach 60-tych urzekał zarówno matki jak i córki (bo nie jest tajemnicą, że w jakiś szczególny sposób od lat oddziałuje zwłaszcza na kobiety, być może za sprawą atawistycznego pociągu do głębokiego, męskiego głosu jakim jest obdarzony), obecnie także nie ogranicza się do swoich równolatków. Jeśli pokusić się o sekcję kręgu jego odbiorców, przekrój poprzeczny ukazałby niesamowite spectrum ludzkie. Jednak ten, obecnie chyba najsłynniejszy kanadyjski wykonawca na świecie, nie miał łatwych początków.
Zaczynał jako pisarz, poeta, dopiero potem autor tekstów i wykonawca własnych piosenek. Zanim nagrał pierwszą płytę zdołał wydać 2 powieści, które jednak nie odbiły się szerszym echem na rynku wydawniczym, a dziś pozostają niemal zupełnie nieznane. Większe powodzenie przyniosły mu jego wiersze, ale to dopiero pieśni – wykonywane na pograniczu śpiewu i recytacji, uczyniły z niego międzynarodową gwiazdę. Choć, jak to często bywa, jego kariera rozwijała się nierówno, pojawiały się płyty raz lepsze raz gorsze, najczęściej w swoim poziomie nierówne. Największe sukcesy Cohen odnosił jednak na scenie, w bezpośrednim kontakcie z publicznością. Jego koncerty to 2-3 godzinne seanse, wypełnione tylko muzyką i ciemnym, sączącym się głosem Leonarda. A ten, zawsze ubrany nieskazitelnie i ze smakiem (ponoć elegancję odziedziczył po ojcu), powściągliwie, wręcz oszczędnie waży słowa swoich pieśni. Ale za to jakich pieśni. Klasa sama w sobie.
Zdarzało się, że błyskotliwie żartował, rozpoczynał dialog z publicznością, a niekiedy wręcz improwizował, stąd każdy z jego występów odbiorcy zapamiętują jako jedyny w swoim rodzaju i niepowtarzalny. A trzeba przyznać, że akurat na scenie muzyk nie oszczędza się wcale. Na jednym z koncertów, w Benimamet pod Walencją wystąpił, choć cały dzień cierpiał na zatrucie pokarmowe. I nagle, po trzecim utworze, zemdlał. „W pełnym świetle reflektorów członkowie zespołu wynoszą ze sceny nieprzytomnego artystę. Wpatruję się w niego. Jego ciało jest zwiotczałe, zupełnie bez życia. Nie ma go już pośród nas, jest nieobecny. Jego twarz jest jak z innej epoki, przypomina maskę pośmiertną. Wygląda to wszystko jak scena z religijnego obrazu, a niesiony za kulisy artysta ma w sobie coś z martwego świętego. […] Podobno odzyskując przytomność, zdobył się na heroiczny żart: „Dajcie mi szklankę wody – powiedział – i postawcie mnie z powrotem na scenie”. Zawsze lubił odgrywać twardziela”.
Z porównaniem do świętego Reynolds wcale nie przesadza. Większość fanów Cohena rzeczywiście traktuje jego twórczość, a zwłaszcza koncerty, jako zjawisko z pogranicza mistycyzmu. Sam autor pisze: „Człowiek, który przez minione półwiecze bywał właściwie wszędzie, nagle znalazł się tutaj. A pieśni, które sączyły się z naszych słuchawek i głośników podczas tylu romansów, napadów rozpaczy, na tylu etapach naszego życia… wszystkie te pieśni ożywają przed nami, tu i teraz, dokładnie w tej chwili. Zespół, jakby również tego świadomy, wygląda jak część audytorium. Wszyscy tutaj jesteśmy, lecz tylko jeden z obecnych jest Leonardem Cohenem. Pozostali są świadkami”.
Mimo, że od ponad czterdziestu lat muzyk nie dopuszcza do siebie dziennikarzy, autor zdołał na podstawie dziesiątek wywiadów, publikacji, wzmianek i rozmów z współpracownikami utkać misterny obraz człowieka, który w jakiś magiczny sposób stał się marką samą w sobie, uwodząc tysiące słuchaczy na całym świecie.
Starannie kreśli poszczególne etapy jego kariery, od sielankowego życia na greckiej wyspie Hydra po światowe turnée. Dowiadujemy się, jak wyglądała praca nad każdą z płyt (tu gratka dla fanów – relacje te są naprawdę szczegółowe!), w jakich okolicznościach powstawały najsłynniejsze piosenki i co stanowiło dla Cohena największą inspirację. Prócz używek, bo tych również w swojej młodości nie odmawiał. Nic dziwnego, skoro szczyt jego popularności to lata 70-te i 80-te. Ponadto barwny kalejdoskop kobiet które kochał, przyjaciół i wrogów, producentów, wydawców, muzyków, znajomych… Książka aż kipi od nazwisk, zdarzeń, niuansów i anegdot.
„Leonard Cohen. Życie sekretne” to zdecydowanie dobry wybór na nadchodzące, jesienne wieczory. Nie tylko dla najwierniejszych fanów, choć ci z pewnością wyniosą z tej lektury o wiele więcej niż pozostali. Tak czy owak, polecam. Obowiązkowo z lampką wina i sączącą się w tle muzyką poety i pieśniarza „obdarzonego głosem ze złota”, jak sam wiele lat temu nieskromnie, acz moim zdaniem całkowicie zasłużenie, rzekł o sobie.
Anna Solak