"Zbliżyłem się do uczuć, co może być oznaką rozwoju". Te słowa głównego bohatera Kuracji według Schopenhauera – psychoterapeuty Philipa – otwierają we mnie piękne przestrzenie.
Yalom w całej powieści pokazuje zbliżanie się. Do siebie, do uczuć, do innych, wreszcie do śmierci, a poprzez nią do życia. Nie jestem obiektywna, bo Yaloma uwielbiam i trudno mi dokonać literackiej analizy jego książki. Jest to wielopoziomowa powieść, która przybliżyła mi myśl i życie Schopenhauera, będąca jednocześnie świetnym zbeletryzowanym podręcznikiem do terapii grupowej i opowieścią o wybieraniu życia podczas umierania. Bo to, jak stawiamy się do życia w każdym jego momencie, jest naszym wyborem. Niesamowite było zobaczyć się w Rebecce, której trudno "zrezygnować z przywilejów, jakie daje ładna buzia"; bohaterka przyzwyczajona do tego, że uroda pomaga jej na co dzień, zaczyna dostrzegać, że z wiekiem staje się mniej widzialna, a co za tym idzie, traci część uwagi, która była jej codziennością. Dzięki czułej interwencji Philipa daje głos temu, co było tak długo w niej zaciśnięte i odkrywa swoją esencję, która jest silniejsza od wiotczejącej skóry. Powieść przeplatana jest Schopenhauerem i tu trzeba by napisać tyle, że przekraczałoby to znacznie obojętność standardowej recenzji.
Ten niesamowity umysł fascynuje mnie od dawna, ale nie jestem dobra w czytaniu filozofii, więc znam go tylko z opracowań – to stworzone przez Yaloma jest piękne. I tak myślę sobie o moim lęku przed śmiercią, dlaczego odzywa się tylko w kontekście mojego syna, w wyobrażeniu, że mógłby zostać sam i cierpieć. I chyba blisko mi do Schopenhauera, że jest ten lęk oswojony przez to, że czuję się w życiu spełniona. Inaczej, niż wielki filozof, rozumiem co prawda to spełnienie. Wiedząc, że nigdy nie osiągnę wszystkich swoich zamierzeń, nigdy nie nasycę się byciem, po prostu to życie spełniam sobie codziennie. Czasami zaprzepaszczam je, ale potem wstaję znów i sprawdzam, gdzie moj horyzont.
Yalom w powieści pisze o cierpieniu, bólu, śmierci, a jak zawsze u niego jest też o pięknym, pełnym relacji życiu. O otwieraniu zaciśniętego, by to życie tam wpuszczać. Śmiałam się, bo autor ma nieprzeciętne poczucie humoru, płakałam, przeżywałam tę lekturę i zostanie ona w moim sercu. A kiedy trafiłam w niej na słowa Nitzschego: "Trzeba mieć chaos w sobie, by porodzić gwiazdę tańczącą", które kiedyś w wielkiej ciemności do mnie przyszły przez usta Wspaniałej Osoby, zaczęłam tańczyć. Bo czytając Yaloma zaczyna się tańczyć swoje życie.