Bić się czy nie bić? To pytanie, bez wątpienia cisnęło się na usta dowódców Armii Krajowej i Rządu Londyńskiego w środku lata 1944 roku. I mimo, iż historia-nauczycielka życia wskazywała, że dotychczasowy bilans wielkich zrywów narodowych przedstawiał się dość tragicznie - 1 sierpnia zaczęto pisać jej kolejny, czarny rozdział. Andrzej Sowa, historyk znany dotąd z prac poświęconych zarówno Rzeczypospolitej Szlacheckiej, jak i historii XX-wiecznej Polski, w swej najnowszej książce zwraca uwagę na inne, ważne pytanie, które sobie zadawano i na które szukano odpowiedzi. Jak się bić, by wygrać, by odzyskać polskie ziemie od okupanta?
„Powstanie nie może się nie udać”. Te słowa generała Bora-Komorowskiego powtarzano niby samospełniające się życzenie nad stołami pełnymi strategicznych planów od 1939 roku. Taki nasz polski charakter, że ledwo opadł kurz po przegranej z kretesem, wrześniowej kampanii, nim zaleczyły się zaznane wówczas rany, a już na najwyższym szczeblu władzy pojawiły się plany powstania powszechnego, które miałozażegnać niemiecką okupację. Snucie optymistycznych wizji potęgował niewygasły mit odzyskania niepodległości po I wojnie światowej w efekcie czynu zbrojnego. Sięgnijmy pamięcią blisko wiek wstecz, kiedy to zadziwiająco łatwo w kolejnych miastach władza w iście magiczny sposób przechodziła w ręce Polaków. Zdemobilizowani przydługą wojną żołnierze, upadające rządy w państwach zaborców, niesłychany łut szczęścia, gdy nikt z trzech najeźdźców nie znalazł się po stronie zwycięzców konfliktu. Dowódcy garnizonów miejskich wprost szukali okazji, by pokojowo oddać władzę w ręce Polaków i bezpiecznie ewakuować się na macierzyste, rdzenne ziemie. Profesor Andrzej Sowa śledząc kolejne wersje strategicznych planów, czy to powstania powszechnego, czy to akcji Burza pokazuje, że początkowo spodziewano się chwycić za broń w bardzo podobnych okolicznościach mając przeciw siebie osłabionego wojskowo i psychologicznie żołnierza niemieckiego. Co więcej jako warunek sine qua non brano pomoc militarną z Zachodu. Miało być tak pięknie. Tysiące samolotów nad Polską, całkowity przerzut Polskich Sił Zbrojnych drogą powietrzną, a może i morską. Niestety bałtycki D-Day w Zatoce Gdańskiej nie nastąpił. Nie udało się też skoordynować wybuchu powstań narodowych w Europie Środkowo-Wschodniej. Na biurku Naczelnego Wodza, albo skonfliktowanego z nim często premiera, co rusz lądowały zawyżone raporty AK o stanie i zaopatrzeniu przyszłych powstańców.
Następnie podreperowane po raz kolejny liczby prezentowano na długo wyczekiwanych audiencjach brytyjskim ministrom, którzy grzecznie, acz stanowczo odmawiali pomocy mówiąc, że pomoc jest uzależniona od zgody moskiewskiego wujaszka Joe, że samolotów transportowych brak, że trasy dla bombowców są zbyt niebezpieczne, a żołnierza potrzeba, ale na plażach Normandii.
Wyobrażam sobie dramat polskich rządzących pozbawionych realnej władzy, strzegących żyrandola w stolicy Albionu, którym poza bankietami i puszeniu się na pokaz zostawało de facto opuszczanie po raz enty londyńskich gabinetów ze spuszczoną głową. Świadomi swej mizernej pozycji tym częściej słali do Warszawy depesze z zapewnieniami, że wskutek twardych negocjacji pomoc nadejdzie. Warszawa wprowadzała w błąd Londyn, Londyn produkował własne fakty na potrzeby stolicy. Dodajmy do tego walki stronnictw politycznych, personalne animozje oraz silne poczucie, że waleczny Polak za broń chwycić musi, a wyjdzie nam wybuchowa mikstura, która, jak wskazuje nasza historia, także ta najnowsza, musi się skończyć defiladą zwycięzców, tyle że w trumnach.
Wracając do mitów. Mam wrażenie, że wraz z otwarciem Muzeum Powstania 1944 przybrała na sile opinia o pięknym, choć straceńczym zrywie, z którego my Polacy musimy być dumni. 63 dni walki z lepiej wyposażonym wrogiem, opuszczenie przez sojuszników, brak wsparcia z zewnątrz - to zasługuje na szacunek, prawda? A przynajmniej na patriotyczny tatuaż, t-shirt czy piosenkę. Dzięki książce Andrzeja Sowy pozbyłem się resztek złudzeń i mylnych opinii. Weźmy na przykład słynną godzinę W- niespodziewany, masowy zryw, zaskoczenie Niemców tracących kolejne budynki, ba dzielnice, entuzjazm wśród powstańców i dowódców. Tymczasem już na starcie, za przeproszeniem, spaprano sprawę. Decyzje o godzinie wybuchu podano na tyle późno, że o godzinie 17.00 nie wszystkie oddziały dowiedziały się, że to już. Jedni sięgnęli po broń znacznie wcześniej, inni później, mało tego, w najważniejszym strategicznie momencie nie udało się powtórzyć wyniku próbnej mobilizacji warszawiaków. O pełnym zaskoczeniu wroga, także nie było mowy. Niemiecki wywiad doskonale wiedział o planach powstania, garnizony warszawskie zostały dozbrojone, co najwyżej skala mogła być nieprzewidywalna. Skoro jednak nawet strona polska sama nie wiedziała dokładnie na ilu powstańców może liczyć i ile posiada broni, dziwne by mieli to wiedzieć okupanci. Jako, że główne dowództwo wbrew prośbom niektórych oddziałów zamierzało uderzyć 1 sierpnia na wszystkie strategiczne budynki jednocześnie, do nocy udało się przejąć jedynie niewielką ich część. Sam Bór-Komorowski, na którym praktycznie ciążyła decyzja o wybuchu powstania, na początku przekonany był o klęsce jego pierwszych godzin. Trudno robić powstanie, jeśli komunikacja między dzielnicami Warszawy jest przekazywana drogą przez Londyn. Szyfrujesz dajmy na to wiadomość na Mokotowie, nadajesz do Londynu, tak znów deszyfracja, szyfrowanie, wysyłka na Śródmieście, wreszcie po dwóch dniach powstańcy po odczytaniu dowiadują się, gdzie wczoraj mieli przyjść z pomocą. Przykłady niekompetencji dowodzących można by zresztą wymieniać godzinami. Andrzej Sowa szczególnie gorzki rachunek wystawia głównemu dowódcy „Monterowi” Chruścielowi, który według autora wielokrotnie dokonywał błędnych decyzji posyłając na pewną śmierć powstańców.
Czym różni się książka Sowy od innych pozycji o powstaniu warszawskim? Dlaczego po raz kolejny polski czytelnik ma poświęcać godziny na przyswajanie sobie wiadomości o historii największej polskiej klęski XX wieku? Autor pioniersko zwrócił uwagę przede wszystkim na strategiczny przebieg walk, zestawiając przygotowywane przez lata plany z rzeczywistością. Śmierć setek tysięcy cywili i powstańców wymaga szczegółowej analizy; co można było zrobić lepiej, a gdzie popełniono kluczowe błędy. Sowa nie stawia wprost tak często zadawanego pytania o sens powstania. Nie porusza się dzięki temu na płaszczyźnie gdybań i hipotez. Co by było gdyby Rosjanie nam pomogli? A gdyby Hitler rozkazał opuścić Warszawę swym soldatom? Jeśli zostawia czytelnika z pytaniami, to dotyczącymi tego, czy Naczelne Dowództwo i Armia Krajowa przygotowały dobry plan wojskowy i skrupulatnie go realizowały? Jak ułańską fantazję zastąpić trzeźwym pragmatyzmem?
Czy można by wówczas ocalić życie tak wielkiej liczby ofiar? I wreszcie – kto wydał wyrok na miasto?