Do znudzenia będę powtarzał, że Marcin Podlewski to król polskiej fantastyki rozrywkowej. Jego czterotomowa Głębia – mimo słabszego zwieńczenia – dała mi mnóstwo frajdy, a sam autor zyskał spory kredyt zaufania. A mimo to trochę obawiałem się Księgi zepsucia, czyli próby zmierzenia się przez Podlewskiego z klasyczną fantasy. No bo jak to tak? Tyle lat człowiek pisze o gwiazdach i kosmicznych bitwach, a tu nagle bierze się za magię i miecze? Takich gatunkowych wolt pisarze dokonują rzadko, więc istniało spore ryzyko, że autor może nie podołać.
A jak to wyszło w praniu? Czytajcie dalej…
Malkolm Rudecki odsiaduje wyrok za potrójne morderstwo; choć wyłącznie bronił swojej rodziny przed napastnikami, nikt nie chciał słyszeć jego tłumaczeń. Co więcej, z czasem ojciec jednego z zabitych staje się ważną figurą w Cesarstwie, a jedną z jego pierwszych decyzji jest posłanie Rudeckiego na krzesło elektryczne. Jednak egzekucja nie przebiega tak, jak powinna i Malkom budzi się w dziwacznej krainie, zwanej Theą – miejsca żywcem wyjętego z książek fantasty. Mężczyzna nie tylko musi znaleźć sposób, by wrócić na Ziemię, ale przede wszystkim postarać się, by z całej tej afery w ogóle wyjść cało; szybko bowiem okazuje się, że trafił do świata, w którym to zło gra pierwsze skrzypce.
Pierwsze skojarzenie: Thea to Zona w wersji fantasy. Tu też wszystko dybie na twoje życie i wystarczy jeden źle postawiony krok, byś pożegnał się z głową. To, że na Thei rządzi zło, ma swoje daleko idące konsekwencje: ludzie zdają się opętani i niezdolni do bezinteresowności, ziemia nie chce rodzić, a na nieostrożnych czyha Pomrok, czyli Błogosławiona Ciemność. Także i magia działa w dziwaczny sposób: skrzywieni – czyli magowie – są kimś na kształt wariatów, którzy po prostu nie przyjmują do wiadomości otaczającej ich rzeczywistości; dlatego też potrafią ją wykrzywiać. Widać, że Podlewski naprawdę się postarał przy tworzeniu Thei, chcąc powołać do życia oryginalne, jedyne w swoim rodzaju uniwersum – nie są to przy tym pomysły przekombinowane i wyróżniające się na siłę, co zasługuje na szczególną pochwałę.
Kto czytał Głębie, może być także zaskoczony sposobem, w jaki autor opowiada historię: zamiast stawiać na ciągłe zwroty akcji, zabawę z chronologią czy inne narracyjne wybiegi, Podlewski tym razem postawił na klasyczny sposób przedstawienia fabuły. Pisarz udowadnia w ten sposób, że nie musi uciekać się do sztuczek, by wciągnąć czytelnika. Księga zepsucia to przy tym fantasy zaskakująco kameralna: akcję śledzimy wyłącznie z perspektywy głównego bohatera, dla którego Thea to zupełnie obcy świat. Wiemy więc tyle samo co Rudecki, czyli prawie nic. I właśnie to stopniowe odkrywanie sekretów tego dziwacznego, nieprzyjaznego świata stanowi jedną z największych zalet powieści Podlewskiego.
Co jednak nie zmienia faktu, że fani wielowątkowych, rozbudowanych sag fantasy nie mają tu czego szukać. Niby Księga zepsucia to dopiero pierwszy tom, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że dzieło Podlewskiego przerodzi się w molocha w rodzaju Malazańskiej Księgi Poległych. Mam też zarzut, który w zasadzie można uznać za przesadne czepianie się: chodzi o zbyt częste powtarzanie zwrotu o świecie, w którym wygrało zło. Czy naprawdę trzeba walić tym tak prosto z mostu? Nie dało się przekazać głównej idei Thei nieco subtelniej? Zwłaszcza, że koncepcja to nie nowa i większość i tak połapałaby się w mig, o co chodzi. Nie wspominając, że na tylnej okładce możemy przeczytać wypisane wielkimi literami „Witaj w świecie Dark Fantasy”; zupełnie, jakby Podlewski sam wymyślił ten gatunek, albo był jednym z dwóch, góra trzech twórców, którzy piszą w tych klimatach.
Nie zmienia to faktu, że Marcin Podlewski odwalił dobrą robotę. Księga zepsucia różni się od Głębi w sposób drastyczny, ale to nadal kawał solidnej literatury rozrywkowej.