Kroniki portowe Annie Proulx to jak otwarcie tajemniczej butelki wyrzuconej na brzeg przez wzburzone morze. Oblepionej glonami, o słonym smaku i zapachu morskiej bryzy. Z pożółkłą karteczką w środku, na której zamiast wyznania miłosnego spisana jest historia, w którą trzeba się zagłębić spokojnie i powoli dotrzeć do uformowanego przez autorkę supła.
Życie Quoyle´a jest jak poplątany węzeł. To taka postać, która swoją nieudolnością przypisaną od góry, od samego początku wzbudza żal i litość. Ani atrakcyjny, ani zaradny, dający się wykorzystywać na prawo i lewo. Człowiek z sercem miękkim jak bambosz, które nagle skrada wyuzdana Petal. Z założenia przygodny seks kończy się małżeństwem, a jeden miesiąc płomiennego szczęścia zamienia się w kilka lat cierpienia. Bo Quoyle jak kocha, to całym sercem. Petal też kocha, ale wielu mężczyzn naraz i na chwilę. Doznać rozkoszy, porzucić i zapomnieć. W barze, w śmierdzącej toalecie, w schowku na szczotki. Jej ostatnia przygoda miłosna kończy się śmiercią w wypadku samochodowym. Pogrążony w żałobie Quoyle przeprowadza się wraz z ciotką i dwoma poczętymi z toksycznego i kłującego jak igła związku z Petal córeczkami do Nowej Fundlandii. Na wzburzonej falami i surowej jak skała wyspie Quoyle rozpocznie nowy etap, zacznie odkrywać historię swoich przodków, znajdzie przyjaciół i udowodni przede wszystkim samemu sobie, że potrafi poradzić sobie ze śmiertelną chorobą przenoszoną drogą płciową, jaką jest życie.
W Kronikach portowych klimat jest trochę jak z Przystanku Alaska. Nie sposób nie polubić i nie przywiązać się do bohaterów, ich mocnej jak supeł wspólnoty, do szeptanych w barze wiadomości i ploteczek, skrywanych w siatkach na ryby tajemnicach.
Nowa Fundlandia jawi się tu jak kraina z baśni, z morskimi duchami uwięzionymi w opuszczonych domach i nieokiełznaną naturą, która zarazem daje jak i odbiera życie mieszkańcom. Czarny humor bijący z dialogów i opisów bohaterów oraz ich rzeczywistości, przeplatany jest cienką nicią smutku i melancholii. Zmierzenie się z samotnością, traumą z dzieciństwa i ze śmiercią, która, jak się okazuje, wcale nie musi być ostateczna. Ale skoro śmierć potrafi zrobić nam psikusa, to czy istnieje coś czego możemy być pewni?
Kroniki portowe Annie Proulx należy czytać w odpowiedniej, najlepiej jesiennej aurze. Z wiatrem bijącym w okienne framugi i deszczem smętnie spływającym po szybie. Przy kubku gorącej herbaty, bo jak to powtarza świszczącym jak wicher głosem ciotka Quoyle´a – herbata pomaga, chce się po niej dalej żyć. A po Kronikach – czytać więcej książek Proulx!