Jestem przekonany, iż „Gra o tron” dla gatunku fantasy zrobiła tyleż dobrego, co i złego. Z jednej strony więc dzieło Georga R. R. Martina zachęciło rzesze czytelników do sięgnięcia po inne książki z tego gatunku, z drugiej zaś wskazało nowy sposób prowadzenia akcji, który natychmiast zaczął być przez wielu autorów nadużywany. W takiej sytuacji tym bardziej zyskują takie powieści jak „Królowie Dary” Kena Liu, które idą wbrew tym tendencjom. I tak historia zdaje się zataczać koło: świeże niegdyś spojrzenie na fantastykę zaproponowane przez Martina zostało po latach tak mocno wyeksploatowane, że sam z radością przyjmuję książkę, która wraca do poprzednich wzorców.
Reon, król Xany, dokonał czegoś, co nie śniło się żadnemu z pozostałych władców Dary: rozpętał wielką wojną, zakończoną swoim absolutnym zwycięstwem i pełnym podporządkowaniu Xanie reszty królestw. Obwołując się cesarzem i przyjmując imię Mapidere, zaczął on rządzić Wielką Wyspą w sposób brutalny i bezwzględny. Po wielu latach siła cesarstwa zdaje się słabnąć, a wybuch buntu wydaje się tylko kwestią czasu. Na okazję do przywrócenia świetności swojego rodu czeka Mata Zyndu, wnuk wielkiego bohatera Cocru, którego Xańczycy pozbawili należnego mu miejsca. W objęcia rebelii wpadnie także Kuni Garu, drobny złodziejaszek i hulaka, dla którego bogowie przewidzieli jednak inny los, niż spokojny żywot rzezimieszka. To właśnie tej dwójce tak różnych od siebie mężczyzn przyjdzie rozstrzygnąć losy Dary i jej mieszkańców…
Jak już wspomniałem na samym początku, nie jest to fantastyka, do jakiej ostatnimi czasy mógł przyzwyczaić się czytelnik. Ba, niektórych może nawet razić przyjęty przez autora styl, bowiem "Królowie Dary" brzmią miejscami jak przypowieść. No dobrze, ale czym to się różni od tak wyklinanej przeze mnie współczesnej fantasty? Choć historia stworzona przez Kena Liu nadal pełna jest walki o władzę, nieoczekiwanych zwrotów akcji, zdrad, spektakularnych wzlotów i upadków tak dobrze znanych z innych tego typu książek, podstawowa różnica sprowadza się do jednej istotnej cechy: wertując kolejne stronice dzieła Liu ani razu nie odniosłem wrażenia, iż czytam kolejną powieść jak gdyby skrojoną pod nakręcenie serialu. Przede wszystkim jednak autorowi naprawdę zależało na opowiedzeniu wciągającej, ale przy tym i mądrej opowieści, a nie wyłącznie efekciarskim epatowaniem kolejnymi trupami i fabularnymi twistami.
Jak to w przypowieściach bywa, Liu często operuje pewnymi uproszczeniami: królowie i arystokracja bywają przeważnie chciwi i tchórzliwi, a drobny złodziejaszek okazuje się odważnym przywódcą o złotym sercu. Im jednak dalej w las, tym pozornie jednowymiarowe postaci nabierają rumieńców, a ich los naprawdę zaczyna nas obchodzić. Postawy powieściowych protagonistów są różnorodne: każdy ma swoje racje i w swoim mniemaniu działa na rzecz dobra ludu. Do tego dochodzi cała plejada bohaterów drugoplanowych, którzy również nie zostali przez autora potraktowani po macoszemu. Nawet ci, których rola jest niewielka, i tak wnoszą koloryt i własną ciekawą historię.
Na każdej stronie czuć, że Ken Liu dokładnie przemyślał sobie „Królów Dary”. Od warstwy językowej, po konstrukcję fabularną, wreszcie po niesamowitą atmosferę, przywodzącą na myśl historie rodem z orientalnych Chin – wszystko to składa się na przepyszne literackie danie.
Książka absolutnie obowiązkowa.
Michał Smyk