"Królewska krew. Wieża elfów", Michael J. Sullivan, wyd. Prószyński i S-ka 2011
Tak się jakoś złożyło, iż "Królewska krew. Wieża elfów" Michaela Sullivana, to dopiero pierwsza pozycja z reaktywowanej trochę ponad rok temu książkowej serii "Nowej Fantastyki", po jaką sięgnąłem. Nie, nie oznacza to, iż do tej pory bojkotowałem owoc wydawniczej współpracy Prószyńskiego i S-ki i redakcji NF-u. Ot, po prostu - prócz "Wydrążonego człowieka. Muzy ognia" Dana Simmonsa - nie dostrzegałem w ofercie obu wymienionych przed chwilą, zacnych literackich firm, tytułu na miarę "Kirinyagi", "Nie licząc psa", czy też "Księgi sądu ostatecznego", którego z chęcią bym zakupił. Cóż, być może to tylko moje uprzedzenia, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością.
Czas więc przekonać się na własną skórę, czy intuicja mnie myliła, czy też nie!
"Królewska krew" i "Wieża elfów" - tak, to są dwie odrębne książki, choć wydane w jednym wolumenie - wchodzą w skład sześciotomowego cyklu, zwanego "Odkryciami Riyrii". Teoretycznie każdą część można czytać osobno - taka jest też informacja od wydawcy, umieszczona przy krótkiej biografii autora - jednak w praktyce do zrozumienia niektórych istotnych wątków potrzebna jest znajomość poprzednich tomów.
Sullivan nie zajmuje się tworzeniem oryginalnego uniwersum, z bogatą i ciekawą przeszłością, a także skomplikowanymi relacjami społecznymi. Jedyne, o czym czytelnik powinien wiedzieć poruszając się w ramach tego świata, to o nienawiści panującej między ludźmi a elfami, niszczycielskiej roli kościoła i legendzie mówiącej o nadejściu spadkobiercy Novrona - wielkiego bohatera naszej rasy, który dawno temu wygnał spiczastouchych na drugi brzeg rzeki Nidwalden. Siłę - przynajmniej w założeniu - "Odkryć Riyrii" stanowić mają postaci dwóch głównych bohaterów obu książek - Royce'a Melborne'a i Hadriana Blackwatera. Panowie są mistrzami fachu złodziejskiego, legendarnym duetem podejmującym się zadań wydawałoby się niemożliwych do wykonania, potrafiącym wykraść dowolny przedmiot z nawet najlepiej strzeżonego zamku.
Do Melborne'a i Blackwatera jeszcze wrócę, tymczasem idziemy dalej.
"Królewska krew" - powieściowy debiut Sullivana - to niestety pozycja bardzo przeciętna. Banalna intryga, przewidywalne zwroty akcji, brak czegokolwiek, co mogłoby przykuć uwagę czytelnika na dłużej - te i jeszcze kilka innych czynników wpływają na nie najlepszy odbiór całości. Pierwszy tom "Odkryć Riyrii" czyta się co prawda bez zgrzytania zębami, a dobrnięcie do ostatniej strony nie wymaga nadludzkich pokładów cierpliwości, silnej woli i zamiłowania do katowania się słabą literaturą, ale z całą pewnością lekturze dzieła pana Sullivana nie towarzyszą chwile czytelniczego uniesienia. Historia wmanipulowania pary głównych bohaterów w morderstwo króla, to po prostu kolejna opowieść o dwóch takich, którzy muszą oczyścić się z fałszywych zarzutów, niczym się nie wyróżniająca od innych tego typu fabuł.
To ja już wolę być jak Tommy Lee Jones w "Ściganym", niż Hadrian i Royce w "Królewskiej krwi".
Natomiast "Wieża elfów", moi drodzy, to już zupełnie inna para kaloszy. Mamy tu do czynienia ze wspaniałym przykładem tego, jak utalentowany autor potrafi wyciągnąć wnioski z popełnionych wcześniej błędów i ciężką pracą wyrugować to, co dotychczas robił źle. Drugi tom "Odkryć Riyrii" jest niemal we wszystkim lepszy od swojej poprzedniczki. Na dodatek wszystkie istotne wątki - bardzo dobrze ze sobą współgrające na przestrzeni całej powieści - urywają się w takich momentach, że aż chciałoby się natychmiast sięgnąć po "Nyphron Rising" (angielski tytuł następnej części cyklu). Brawo.
Royce'a da się lubić. Cichy, złośliwy, pilnie strzegący własnych tajemnic, do bólu pragmatyczny i nie obnoszący się z własnymi uczuciami. A Hadrian? Niby twardziel, a tak naprawdę cały czas czeka na pierwszą lepszą okazję do czynienia dobra, wplątując przy okazji również Melborne'a w niesienie pomocy potrzebującym. Takie zachowanie nieco nie pasuje do profesji wykonywanej przez obu panów. Czy to jest właściwie zarzut? Tak. Nie lubię, gdy autor próbuje wmówić czytelnikowi, iż jego postaci są oryginalne właśnie dzięki temu, iż balansują na granicy dobra i zła. Hadrian i Royce to przyzwoici mężczyźni, o których niegodziwych uczynkach co najwyżej w powieści wspominają bohaterowie drugoplanowi, czytelnik nie ma zaś okazji w owych niecnych czynach uczestniczyć. Szkoda.
"Królewską krew. Wieżę elfów" kupujcie na własną odpowiedzialność, ja nie zamierzam do tego czynu nikogo ani namawiać, ani zniechęcać. Wiedzcie jednak, że ja Michaelowi Sullivanowi daję kredyt zaufania. Jeśli Prószyński i S-ka wyda tom trzeci, na pewno go przeczytam.
Michał Smyk