Jesień to pora roku, która wszystkim kojarzy się z kolorowymi liśćmi. W moich wspomnieniach z dzieciństwa to kasztany jednak zajmują czołowe miejsce. Do nich wciąż mam sentyment i co roku z rozrzewnieniem czekam aż się pojawią. Uwielbiam brać je w dłoie, uwielbiam błyszczącą, brązową skórkę. Pamiętam jak mama uczyła mnie robić kasztanowe ludziki i zwierzątka. Kocham kasztany! Ale po lekturze Kasztanowego ludzika czuję pewne … zakłopotanie, gdy o nich myślę.
Książka to potężne tomiszcze, przed wami ponad 500 stron powieściowego thrillera. Takie gabaryty trochę przerażają, jednak przyznać trzeba, że powieść czyta się szybko, a ręka aż tak bardzo od trzymania książki nie boli :). Mamy dość krótkie, przyjemne rozdziały, sporą czcionkę i dosyć szybko posuwamy się naprzód.
Sama fabuła jest wciągająca. Akcja toczy się wielopłaszczyznowo. Mamy śledczego, będącego trochę czarnym charakterem, który został oddelegowany do Kopenhagi, by pomóc w wyjaśnianiu zagadki morderstw. Mamy wątek elektryzującej relacji między nim a inną śledczą. Jest trochę polityki i problemów w rodzinach: molestowanie, przemoc, niedbałość o dzieci. Mocno rozwinięty jest motyw opieki społecznej i niedociągnięć ze strony rządu i państwa. I wreszcie, co najważniejsze, mamy tu świetnie poprowadzony wątek motywu mordercy, który przy każdej ofierze pozostawia po sobie znak w postaci kasztanowego ludzika. Wątek ów zarysowuje się w przeszłości psychopaty, mrocznej i strasznej. To kolejna historia, która pokazuje, jak dzieciństwo i pewne zdarzenia, mogą wpłynąć na psychikę dorosłego już człowieka. I jakby tego było mało – zbrodnie zdają się łączyć z tajemniczym zniknięciem córki minister do spraw społecznych.
Rewelacyjny pomysł na fabułę, charakterni bohaterowie. Duża doza tajemniczości i niepokoju. Ale znalazłam dwa minusy. Pierwszy, bardziej błahy, to mimo wszystko gabaryt książki. Mimo że czyta się dobrze i szybko, uważam, że autor trochę akcję za bardzo rozciągnął w czasie i spokojnie mógłby szybciej przejść do konkretów. Drugi minus to styl książki: przeszkadzało mi bardzo mieszanie czasów – raz narracja była w czasie teraźniejszym, raz w przeszłym. Tak naprawdę nawet w jednym zdaniu ten zabieg miał miejsce. Nie wiem, czy to kwestia takiego stylu, czy tłumaczenia. Dopiero pod koniec książki przestałam zwracać na to uwagę. I to był zdecydowanie najlepszy moment – dużo się działo, dużo zaskoczeń, sztos! W ogólnym podsumowaniu: udany debiut, który polecam.