„Pewnego dnia przyszedłem na świat… I co stało się potem?”[1]
Są takie książki, które mają niesamowitą siłę przyciągania. Wystarczy tytuł, okładka, przeczytanie pierwszego zdania i już wiadomo, że to będzie coś niezwykłego, co zaprzątnie nasze myśli przez najbliższe kilka godzin lub dni. Taka jest właśnie książka „Jak się ma twój ból” Pascala Garniera, której tytuł podobno nawiązuje ( jak twierdzi jeden z bohaterów powieści) do sposobu witania się pewnego plemiona afrykańskiego. Czy to prawda czy też nie – jest to z całą pewnością jedno z najprawdziwszych powitań i pozdrowień, które nie jest podszyte kłamstwem, nie wymaga zdawkowych odpowiedzi „ok”, „wszystko w porządku”, tylko pozwala na wylanie żalów i rozczarowań, które tkwią w ludziach ukryte za maską codziennej egzystencji.
Bohaterowie Garniera podszyci są tytułowym bólem i jakimś nieuzasadnionym smutkiem. Przerysowani i komiczni w swoich niektórych zachowaniach, a do tego przesiąknięci egzystencjalnym cierpieniem. Ich historia zaczyna się od końca – od samobójczej śmierci Simona, którego na kolejnych stronach powieści poznajemy jako tępiciela szkodników. W błędzie są teraz ci, którzy myślą, że skoro zakończenie tej krótkiej powieści poznajemy już na samym początku, to cała dalsza historia jest już jakby podana na tacy. Dopiero w tym momencie zaczyna się literacka uczta, a językowy labirynt w połączeniu z dużą dawką czarnego humoru, zgrabnie prowadzi czytelnika do końcowej katastrofy.
Najważniejsze w „Jak się ma twój ból” są postaci nakreślone przez autora, zmagające się z własnym człowieczeństwem. Simon i Bernard poznają się przypadkowo na ławce w parku. Bernard jest chłopakiem prostodusznym, nieporadnym i niezbyt lotnym. Mimo wszystkich nieszczęść, które go w życiu spotkały ( podczas wypadku w pracy przy maszynie stracił dwa palce, w dzieciństwie został porzucony na kilka lat przez matkę) wydaje się być szczęśliwy i pogodzony ze swym losem. Cieszą go najbardziej błahe rzeczy i gdy Simon proponuje mu wyprawę nad morze, za którą otrzyma jeszcze całkiem sowitą kwotę pieniężną – Bernard nie posiada się ze szczęścia. Będzie to dla niego pierwsza w życiu okazja, żeby zobaczyć morze, z kolei dla Simona ta wyprawa ma być jego ostatnim zleceniem. Ciężko określić czy Simon jest przeciwieństwem Bernarda. Jest cyniczny, pozbawiony uczuć i funkcjonujący ze świadomością, że istnienie ludzkie oraz codzienne błahostki nic nie znaczą i cieszą tylko głupców. Ze względu na wykonywany zawód, śmierć jest dla niego chlebem powszednim. Jak zauważa jedna z bohaterek – Simon jest chory na śmierć, ma ją wypisaną na twarzy.
Najbardziej barwną bohaterką jest chyba matka Bernarda – Anaïs, wegetująca w swoim sklepiku, w którym już nic się nie sprzedaje. Wrak człowieka z nieodłączną butelką negrity, rozmawiający po pijaku ze swoją lampą Murzynką i małym plemieniem. Postać tragikomiczna, która gnije już za życia.
„Anaïs wystrojona. Swoje nieokreślone kształty oblekła we wszystko, co tylko błyszczało. Wygryzione przez mole jedwabie, zwiędłe koronki, znoszona, połyskująca kolorem oleju silnikowego satyna, kilkuwarstwowy naszyjnik ze szklanych paciorków, brzęczące bransoletki, kolczyki wielkie jak planigloby, podniszczone skórzane kapcie, grożący zawaleniem turban, do tego makijaż, którego nawet najbardziej nieudolny tynkarz nie zaproponowałby ślepemu.”[2]
Świat przedstawiony przez Pascala Garniera jest posępny, ale też posłodzony kilkoma łyżeczkami czarnego humoru i na swój sposób surrealistyczny. Może surrealizm ukrywa się w języku powieści? To właśnie krótkie, acz jak bardzo trafne zdania budują całość, a zabawne opisy oraz liczne metafory dodają niesamowitej finezji i są wisienką na torcie.
Ja jestem bardzo podatna na tego typu książki, które są niezwykle psychologiczne bez dozy jakichkolwiek dywagacji psychologicznych i moralizatorstwa. Z niecierpliwością czekam na kolejne przekłady twórczości Pascala Garniera, ponieważ to jest ten typ literatury, po którym jako czytelnik czuję się nasycona i jedyne co mi pozostaje, to na deser w ramach orzeźwienia napić się likieru miętowego.