W klimatyzowanej wiatrem, ceglanej stajni, pośród końskich odchodów, szczotek do czesania, zmarnowanych kucyków i resztek pożeranych tonami pajd suchego chleba, w poszukiwaniu pomysłu na początek recenzji odkryłem zawieszoną tabliczkę. Pewnikiem nabyta w sklepie ze wszystkimi artykułami za 5 złotych wita przybyłych mądrością godną Paulo Coelho.
Żyje się tylko raz, ale jeśli robisz to właściwie - raz wystarczy.
Jacek Kuroń w siedmiu dekadach życia żył tak, że siedemset stron biografii nie wyczerpuje tematu.
Od pierwszych jaskółek wieszczących powstanie tej książki ostrzyłem sobie zęby na bliższe poznanie guru lewicy demokratycznej, a zresztą, nie bójmy się tego słowa – myśli socjalistycznej, jedynego w swoim rodzaju – Jacka Kuronia. Nie ukrywajmy, przeciętnemu Polakowi Kuroń kojarzy się ze świadczeniem dla bezrobotnych, zupą nalewaną przezeń osobiście, bądź hipopotamem z szopki Marcina Wolskiego. Jeśli już ktoś, brzydko mówiąc, liznął trochę historii Polski, nazwisko Kuronia kojarzy mu się ze współautorem Listu do Partii, więźniem, opozycjonistą i ministrem pracy. Ot, parę skrzydlatych słów jakich wiele w biogramach polityków. Książkę otwiera scena protestu robotników sosnowieckich fabryk, którzy pierwszego lutego 1905 roku opuścili stanowiska pracy, by intonując Czerwony Sztandar utworzyć pochód złożony z ponad 10 tysięcy walczących o sprawę robotniczą. Wśród nich kroczył Franciszek Kuroń, chłonął atmosferę, zapisywał w pamięci wydarzenia, by dzielić się nimi po latach z rodziną, w tym z wnukiem Jackiem. Pepeesowska legenda rodzinna sprawiła, że walka o sprawę robotniczą wrosła w kolejne pokolenia Kuroniów. Otwarte poparcie dla władzy ludowej w 1945 roku okazywane przez ucznia IV klasy szkoły podstawowej miałoby być wg bohatera książki „moralnym buntem przeciw staremu porządkowi”. Pamięć o lwowskich barakach dla bezrobotnych i obserwacje antysemickich postaw polskiej ludności, przełożyły się na poparcie pięknej idei ponadnarodowej równości, sprawiedliwości społecznej i tolerancji. I tak mamy w opowieści młodego Kuronia- czerwonego harcerza-walterowca, organizującego obozy dla młodzieży, podczas których opowiadał przy ognisku o bohaterskich czynach gen. Świerczewskiego w Hiszpanii w obronie rewolucji nie dostrzegając ciemnych kart jego biografii. Zaślepienie? Naiwność? Można w tym momencie przywoływać passusy ze Zniewolonego umysłu Czesława Miłosza, lecz casus Kuronia to wg lektury rzecz odmienna. Nie sposób znaleźć na jej stronach wydarzeń, kiedy Jacek Kuroń chce sprawić, bądź jest świadomy sprawienia krzywdy bliźniemu. Uprzejmy dla strażników więziennych, dla przesłuchujących esbeków, dla ich szefa – generała Kiszczaka. Nawet, jeśli zwalczał bohaterskich akowców próbujących reaktywować harcerstwo, robił to w obawie o nacjonalistyczne ciągoty jego przedwojennych działaczy. Nie mamy do czynienia jednak z hagiografią. Autorki zwracają uwagę na specyficzne cechy Kuronia, na trudne relacje z synem Maciejem, będącym w cieniu matki i polityki, nieodpowiedzialny stosunek do gospodarowania pieniędzy, parcie na tzw. szkło, nieustanną potrzebę bycia w centrum wydarzeń. Lektura biografii Kuronia to jednak przede wszystkim podróż przez kawał historii Polski – spotkanie z opozycjonistami, którzy mimo różnic stanęli po jednej stronie barykady w walce z reżimem.
„Leszek Miller: - <>. Antychryści właśnie wchodzili po schodach. << Nagle znalazłem się na wprost Kiszczaka. Podszedłem do niego, wyciągnąłem rękę i powiedziałem: Jestem Jacek Kuroń. (…)
Oto stał przed nim policmajster, władny powiedzieć w 1982 roku: << Żona umiera? A niech przy niej siedzi, długo chyba nie pociągnie>> Lecz powiedział zamiast tego: << Odstawić do aresztu>> Czy mógł o tym nie pamiętać? Czy mógł nie myśleć o ludziach, których znał, więzionych i torturowanych, o zamordowanych, o swoim ojcu i synu? << Czy mogę wybaczyć, że nie byliśmy razem przed śmiercią? Ze w te ostatnie dni była sama, beze mnie i bez Maćka? Czy mogę wybaczyć, że mojego ślepego ojca pozostawiono bez opieki w domu?” – pytał Jacek w autobiografii.
Siedemset stron drobiazgowego obcowania z Kuroniem, setki wspomnień, dziesiątki – nie ukrywajmy – odgrzanych fragmentów publikowanych artykułów i relacji. Mimo to, zamykając po ostatnim zdaniu książkę pozostaje wrażenie, że nie powiedziano jeszcze ostatniego słowa o Kuroniu, że Polacy potrzebują częstszego przywoływania tej postaci, ponownej publikacji jego tekstów, wywiadów, w których sam bohater broniłby swoich racji, niczym jego kompan Karol Modzelewski, który w swej późnej, nagradzanej autobiografii odniósł się zarówno do walki o sprawiedliwy socjalizm, jak i skrytykował wady wprowadzanego kapitalizmu. Rzut oka na jedno z ostatnich zdjęć w książce – przyjęcie, grono emerytów, roześmianych, patrzących z optymizmem w obiektyw. Trzech mężczyzn: Geremek, Kołakowski i Kuroń w znanej Polakom dżinsowej bluzie. Dziś, gdy wszyscy wspomniani już odeszli. potrzebujemy jako naród takich polityków, którzy niczym Kuroń w pierwszych latach III RP mieliby odwagę co tydzień przemówić do rodaków w telewizji, przybliżyć im wielkie reformy transformacji, oswoić ze zmianą, z przełożeniem wajchy ku kapitalistycznemu Zachodowi, a jednocześnie pokornie przyznać, że należy pamiętać o tych, którzy na tej zmianie stracili.
„Ludwika Wujec: Jacek szedł jak czołg (…) Siedział przy telefonie dzień i noc. Odbierał informacje, sprawdzał, nadawał, szukał i znajdował informatorów jak natchniony. Cennym źródłem okazał się maszynista, który jeździł lokomotywą po Polsce, a którego Jacek poznał kiedyś w jakiejś knajpie, gdy ten wyciągnął legitymację kolejową i poprosił o pożyczenie mu pięciuset złotych. << Maszyniście kolejowemu? Zawsze>>- odpowiedział. Każdemu pożyczyłby pięćset złotych, nie trzeba było do tego być maszynistą kolejowym”.