Mark Twain powiadał: „Lepiej jest nie odzywać się wcale i wydać się głupim, niż odezwać się i rozwiać wszelkie wątpliwości”. Książę Ciemności - Ozzy Osbourne - przemówił, a po lekturze jego autobiografii o mocy huraganu nikt nie wątpi, że mamy do czynienia z największym błaznem wśród rockowych dinozaurów.
Już jako dzieciak mały Johnny wyróżniał się wyjątkową ekstrawagancją i pomysłowością, co w połączeniu ze zdiagnozowanym zespołem nadpobudliwości ruchowej stanowiło wybuchową mieszankę.
Kto próbował przebić śpiącemu dziadkowi kolano gorącym pogrzebaczem?
Kto podsuwał nauJuż jako dzieciak mały Johnny wyróżniał się czycielowi na biurko rozgrzane do czerwoności pensówki?
Kto wsmarowywał sobie we włosy mydło, by zaczesać je do tyłu, po czym w deszczu pojawił się na pierwszej randce ze spienioną głową?
Kto zarobkowo czyścił samochody drucianą szczotką?
Fragmentów traktujących o poszukiwaniu pracy nie powstydziłby się Charles Bukowski. Ozzy niczym jego alter-ego - Henry Chinaski - próbuje swych sił w różnych branżach, widząc jednocześnie, że motywacji do pracy ma tyle, ile kwalifikacji na szkolnym dyplomie.
Hydraulikiem nie został, bo w przerwach kradł jabłka.
Praca przy odtłuszczarce w fabryce samochodów zakończyła się w karetce pędzącej do szpitala. Nieprzytomny pacjent uzależnił się od wdychania trujących chemikaliów.
Powołania nie czuł też do taśmowego dostrajania klaksonów, drogi ku pewnej głuchocie zrekompensowanej złotym zegarkiem za 30 lat pracy.
Gdyby nie pobił kolegi z pracy, być może do dziś spełniałby się przy uboju zwierząt w rzeźni, a koleżankom w pubie wrzucał do piwa krowie gały.
Jest rok 1968 - Ozzy Osbourne z zespołem Polka Tulk Blues Band gra koncert w trakcie świątecznego przyjęcia w straży pożarnej. Widownia składa się z dwóch strażaków, wiadra i drabiny. Muzycy zarobią na pół piwa z lemoniadą, do podziału na sześciu. Dwa lata później debiutancki krążek zespołu rozejdzie się w pięciu tysiącach egzemplarzy pierwszego dnia i sięgnie miliona w niecały rok. Komercyjny sukces płyty nagranej kosztem 500 funtów w 12 godzin to nie tylko efekt znakomitego poziomu muzycznego brytyjskich muzyków. Nowa nazwa zespołu - Black Sabbath (znacznie mroczniejsza od poprzedniej Earth, prawda?) oraz porzucenie bluesa na rzecz cięższego brzmienia, idealnie wbiła się w nastrój tamtych czasów. Gazety i telewizja wciąż trąbiły o morderstwach grupy Mansona, kina serwowały gotyckie, hammerowskie horrory, a w księgarniach jak świeże bułeczki schodziły książki okultystyczne. I oto pojawił się zespół śpiewający o ludziach uciekających przed odzianym w czerń ognistookim Szatanem.
Po pierwszym wykonaniu utworu wszystkie cizie wybiegły z sali z wrzaskiem. Narzekałem później, że po to jest się w zespole, by posuwać panienki, a nie je przeganiać. (…) Cała
ta diabelska maskarada robiła nam niewiarygodną, darmową reklamę. Ludzie po prostu szaleli.
Wielbiciele teorii spiskowych do dziś lansują alternatywną historię powstania zespołu. Basista Butler wypożyczył (z jednej z bibliotek w Birmingham?) szesnastowieczną, czarnomagiczną księgę. Po jej przeczytaniu nawiedziła go zjawa, księga przepadła, za to spod rąk Butlera wyszedł tekst do powyższego utworu. Ponurą melodię oparto
na średniowiecznym, diabolicznym i zakazanym chwycie muzycznym, zwanym „ interwałem diabła”. Oczywiście ciemne klimaty przyciągały na koncerty wielbicieli Czarnego Pana, którym w smak były wyszukane widowiska koncertowe, podczas których widownia obrzucana była z katapulty surowym mięsem, a w połowie kawałka wieszano nad sceną złośliwego karła. Jedno jest pewne: lata sławy Ozzego-muzyka to zarazem lata nieustannego staczania się na dno Ozzego-człowieka. Po 40 latach brania rozmaitych używek pracownicy laboratorium medycznego patrząc na wyniki badań nie wierzyli, że stoi przed nimi żywy człowiek. Wokalista żartował sobie, że boi się jedynie tego, że kiedyś usłyszy w szpitalu: „Panie Osbourne, w pańskim alkoholu znaleźliśmy ślady krwi ”. Z galarety swego mózgu wygrzebał za to najbardziej odjechane, pełne sytuacyjnych gagów wspomnienia, jakie zna świat muzyczny. Nie mam pojęcia, czy to sprawka Szatana, czy innych demonicznych mocy, ale Ja, Ozzy to książka od której nie mogłem się oderwać, a towarzyszące mi osoby co chwila słyszały z nad stron niby diaboliczny chichot.
Autor uchodził dotąd w moich oczach za ekscentrycznego kosmitę i swą autobiografią te przypuszczenia w pełni otwierdził. Czego można by się jednak spodziewać po człowieku, na którego nagrobku, poza nazwiskiem i klamrowymi datami będzie widnieć jedno zdanie: „Odgryzł łeb nietoperzowi”.
Maciej Kuhnert