Każdy z nas przygodę z czytelnictwem zaczynał od konkretnego gatunku. Niektórzy sięgali po literaturę piękną, inni zaczytywali się w thrillerach i kryminałach, a część nie mogła oderwać się od horrorów. Młodsi czytelnicy najchętniej sięgali po książki z ich kategorii wiekowej: obyczajowe młodzieżówki lub fantastyczne. Instytut K.C. Archer to właśnie taki powrót do młodzieńczych lat, kiedy to chętnie czytało się o rzeczach paranormalnych, nietypowych i niezwyczajnych.
Teddy Cannon ma dwadzieścia kilka lat i niejedno za uszami. Została wydalona ze Stanfordu, a jej uzależnienie od hazardu powoli stacza ją na dno i pociąga za sobą rodziców dziewczyny. Kiedy w jej życiu pojawia się Clint Corbett, Teddy dostaje od niego drugą szansę: jej hazardowe problemy znikną, a ona w zamian za to wyjedzie na studia do Instytutu Szkoleń i Rozwoju Egzekwowania Prawa imienia Whitfielda. Nie jest to oczywiście zwykły uniwersytet. Zajmuje się szkoleniem osób z paranormalnymi zdolnościami, do pracy w wielu ważnych jednostkach, jak FBI czy CIA. Teddy nie rozumie dlaczego miałaby się tam uczyć, skoro nie jest żadną jasnowidzką... W tym jednak problem, że właśnie jest.
Pomimo początkowych oporów, dziewczyna wyjeżdża do Instytutu, gdzie na swojej drodze napotyka ludzi podobnych do niej: Molly, hakerkę i empatkę; Jillian, porozumiewającą się ze zwierzętami; Lucasa „Piro” Costę, ze zdolnością pirokinezy i Darę, która wyczuwa czyjąś śmierć. Dzięki nauce w Whitfield, Teddy zaczyna coraz lepiej rozumieć siebie i swoją moc. I wszystko przebiegałoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie nagłe zaginięcie studentów oraz informacje, które wywrócą życie Teddy bardziej niż wszystko do tej pory.
Instytut czytało się niesamowicie szybko, ale jest to bardziej zasługa stylu autorki niż porywającej fabuły. K.C. Archer pisze bardzo przejrzyście, nie owija w bawełnę, nie skupia się na barwnych szczegółach, raczej na surowej prawdzie. Nie wnika jednak w uczucia Teddy, nie analizuje ich. Kreacja psychologiczna bohaterki jest prosta, przez co możemy spodziewać się jakie kroki Teddy będą następne. Myślę, że to właśnie przez to ciężko było mi się związać z dziewczyną i pozostałymi bohaterami, którzy pod względem rozbudowy charakteru są podobni do głównej postaci.
Na plus ode mnie zasługuje na pewno research autorki w kwestii umiejętności paranormalnych oraz na temat szkoleń, wojska i służb. Może nie zaskoczyła mnie czymś konkretnym, gdyż wiedzę na temat takich zdolności mam całkiem sporą, ale nie potraktowała tego wątku niedbale. Kiedy opisywała dany dar bohatera, nie kończyła na krótkim „Polega na tym..., Wiąże się z tym...” i na tym koniec. Nie, autorka zarówno wytłumaczyła każdą zdolność, jak i wrażenia bohaterów posługujących się nią, a także konsekwencje z nią związane. Nie zrobiła też ze swoich postaci super herosów i geniuszy, którzy za pierwszym razem już doskonale czytają w myślach czy unoszą przedmioty siłą woli. Dała bohaterom ograniczenia psychiczne i fizyczne.
Rzeczą, która podobała mi się najmniej, było wprowadzenie w Instytucie Whitfielda uczniowskiej hierarchii rodem z typowego high school. Może i nie było grupy sportowców, kujonów i przeciętniaków, ale zamiast nich autorka stworzyła dwie kategorie bohaterów na pierwszym roku studiów, czyli alfy i odmieńce. Nie powiem, dostawałam ciarek zażenowania za każdym razem, gdy natykałam się na te określenia. Zamiast stworzyć uczelnię zupełnie inną od innych, autorka powieliła schemat znany z młodzieżówek i seriali, który został przetworzony tak wiele razy, że niczym już nie potrafi pozytywnie zaskoczyć. A tak to Instytut Whitfielda to takie liceum dla osób z nadnaturalnymi zdolnościami.
Czytanie Instytutu przywodziło mi na myśl moje pierwsze zetknięcia się z literaturą młodzieżową, gdy miałam te trzynaście, czternaście lat i pochłaniałam książkę za książką, zachwycając się prawie każdą. Gdybym w tamtym czasie sięgnęła po Instytut, pewnie odczucia byłyby podobne. Teraz jednak, kiedy ma się tych parę setek przeczytanych książek za sobą, dostrzegam niedoskonałości powieści K.C. Archer, jej schematyczność i prostotę. Nic mnie w niej nie porwało na tyle, bym przebierała z nogami z niecierpliwości, myśląc o drugim tomie. Po skończeniu książki nawet nie wiedziałam, czy mi się to podobało, czy nie.
Aczkolwiek nie nazwałabym Instytutu słabą książką. Wybitna na pewno nie była, ale można przy niej spędzić miło czas, a i czyta się błyskawicznie. Na książkowego kaca pozycja idealna. Zdecydowanie spodoba się młodszym czytelnikom, dlatego jeśli wasze młodsze rodzeństwo niechętnie sięga po książki, zaproponujcie mu właśnie Instytut. Może się okazać kluczem do książkowego świata, z którego długo nie wróci.