Wielu z nas ma swoje ulubione dzieło sztuki, artystę czy styl. Niektórzy osiągnęli dzięki temu poziom wiedzy w wąskim zakresie zbliżony do eksperckiego, jak np. uczestnicy emitowanego niegdyś teleturnieju „Wielka Gra”. Do tego niezbędna jest lektura wielu monografii, lecz nie każdy potrzebuje takiego stopnia wtajemniczenia, wręcz przeciwnie. Szerszą, choć oczywiście płytszą, orientację w temacie pozwalają uzyskać opracowania przekrojowe, niekoniecznie wielotomowe, byle przystępnie napisane. Kryteria te spełnia Historia sztuki.
Na początku należy odnotować, że mamy do czynienia ze wznowieniem książki, która pierwotnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Muza w 2011 roku. Zmiana nie ograniczyła się tylko do wydawcy. Dotyczy też treści. Nie znam wcześniejszej edycji, ale biorąc pod uwagę upływ czasu, to obecne wydanie zaktualizowano na pewno o osiągnięcia bieżącej dekady. Praca brytyjskiego zespołu pod redakcją Stephena Farthinga została podzielona na sześć rozdziałów w klasyczny sposób – według kryterium chronologicznego: do XV wieku, XV i XVI, XVII i XVIII, XIX wiek, lata 1900-1945 oraz po 1945 roku. Każdy rozpoczynał się swoistym spisem treści. Stanowiły go osie czasu, na których graficznie zaprezentowano zakres chronologiczny różnych stylów czy nurtów twórczości, co pozwala jednym rzutem oka porównać, które współistniały w omawianym okresie, a które następowały po sobie. Zakres tematyczny objął przede wszystkim malarstwo, w mniejszym stopniu rzeźbę, zabytki sztuki użytkowej, fotografię czy performance. Architekturę pominięto, ale o niej traktuje osobna pozycja w tej serii wydawniczej. Jeśli chodzi o zakres terytorialny, to wszystkie kontynenty zostały uwzględnione, ale z różnym rozłożeniem akcentów. Najliczniej zaprezentowano dorobek Europy i Ameryki Północnej (głównie USA). Podobnie sprawy się mają z chronologią: najwięcej uwagi poświęcono okresowi po 1900 roku (niemal 200 stron z 576).
Na omówienie każdego stylu czy epoki złożyły się ogólne informacje charakteryzujące ówczesną twórczość, wiadomości na temat jej przedstawicieli oraz szersze uwarunkowania tamtych czasów, natury politycznej, społecznej czy gospodarczej. Te ostatnie znalazły się w zasadniczej narracji oraz na osi czasu u dołu strony. Następnie przybliżono wybrane dzieła, ukazując je w całości oraz uwypuklając ich istotne fragmenty z kilkuzdaniowym komentarzem. Obok znalazło się miejsce dla skróconego kalendarium życia i twórczości artysty oraz różnych ciekawostek z zakresu sztuki.
Jak już wspomniałem, Historia sztuki obejmuje nie tylko dorobek artystyczny Starego Kontynentu. Obecność dzieł sztuki m.in. Chin, Japonii, Korei, Afryki czy Ameryk należy uznać za duży plus. Warto czasem wyjść poza europocentryczny punkt widzenia i zapoznać się z osiągnięciami artystów innych kontynentów. Nie ukrywajmy, że historia sztuki znajduje sie na obrzeżach programu nauczania (treści te pojawiają się na różnych lekcjach), a pozaeuropejskie dokonania są bardzo rzadko przywoływane. Podobnie sprawa ma się ze sztuką powstałą po 1900 roku, której brytyjscy autorzy poświęcili relatywnie dużo miejsca. Można to uzasadnić mnogością stylów i nurtów w tym okresie. Dla mnie jest to plus, ponieważ moja znajomość dwudziestowiecznych artystów, nie wspominając o nam współczesnych, jest o wiele mniejsza niż tworzących we wcześniejszych epokach.
Jednorazowa lektura Historii sztuki nie uczyni czytelnika eksperta. Wielokrotna też nie. Nikt tego nie oczekuje. Można ją przeczytać od deski do deski (co sam uczyniłem), ale można też wybrać konkretną epokę czy jeszcze bardziej zawęzić i zapoznać się np. tylko z holenderskim złotym wiekiem (w XVII stuleciu w Niderlandach namalowano ponad pięć milionów obrazów!) lub samą Mleczarką Vermeera. Poszczególne sekcje są zupełnie samodzielne, choć różnią się objętością tekstu.
Mamy zatem do czynienia z przystępnie podaną wiedzą w pigułce, w zasadzie w pigule, jeśli wziąć pod uwagę wagę i objętość tomu. Właśnie, tomu. Treść jest najważniejsza, ale forma dla tego typu prac nie pozostaje bez znaczenia. Wydawnictwo Arkady przyzwyczaiło nas do wysokiego poziomu swoich albumów. I w tym wypadku stanęło na wysokości zadania. Format co prawda bardziej podręcznikowy niż albumowy, ale za to, jak podaje informacja na okładce, ponad 1 100 kolorowych ilustracji. Ufam na słowo, bo nie mam czasu ani masochistycznych skłonności, aby je liczyć. I oczywiście kredowy papier. Całość prezentuje się bez zarzutu. Na prezent jak znalazł, od nastolatków po emerytów.
W dobie Internetu wiele dzieł sztuki zostało zdigitalizowanych na stronach muzeów czy poprzez aplikacje np. Google Arts & Culture. Rozdzielczość zdjęć pozwala niejednokrotnie na uzyskanie zbliżeń o wiele lepszych niż jesteśmy w stanie uzyskać w albumach. Czy w takiej sytuacji ma sens kupowanie papierowych wydań? Oczywiście, że tak. Nie ukrywajmy, że przeciętny internauta konsumuje treści najczęściej na ekranie smartfona. Pięć czy sześć cali przekątnej wystarczy, aby oglądać fragmenty na zbliżeniach, ale całościowy ogląd ma się więcej niż kiepsko. Inną sprawą jest jakość ekranów i odwzorowanie kolorów. O fetyszu papieru nie wspominając. Poza aspektami technologicznymi zebrane w jednym tomie dzieła sztuki pozwalają na zapoznanie się z zasobami różnych placówek. Jeszcze istotniejsze są opisy i komentarze ekspertów, a z tym w Internecie bywa różnie. Powinno się zatem łączyć oba te źródła, nie zapominając, w miarę możliwości, o bezpośrednim kontakcie ze sztuką