„Elita zabójców”, Ranulph Fiennes, Magnum 2011
Ranulph Fiennes zdarzenia zawarte w swej „Elicie zabójców” częściowo opiera na faktach. Może być w tym wiarygodny, sam bowiem był członkiem SAS (Brytyjskie Siły Specjalne) i służył w Omanie, gdzie zaciągnął się do armii sułtana. Tam właśnie rozgrywa się akcja jego powieści, w której główne role odgrywają dwa podmioty. Pierwszy, to grupa płatnych zabójców wynajętych przez lokalnego szejka. Mają w jego imienu i w ramach tradycyjnej zemsty thaa’r pomścić czterech synów poległych w walkach z jednostkami SAS podczas krwawej rebelii:
„ – Proszę uważnie posłuchać – powiedział – ponieważ proszę, aby odnalazł pan i zabił czterech ludzi. Metoda dokonania zabjstwa nie może wzbudzić najmniejszych podejrzeń nawet ich najbliższych przyjaciół.
Jeśli szejk spodziewał się zobaczyć na twarzy de Villiersa zaskoczenie, tracił czas, gdyż tak jak zwykle pozostawała bez wyrazu.
- Dalej – ciągnął szejk - musi pan przypomnieć każdemu z tych ludzi, kiedy już ich pan zidentyfikuje, o osobistej odpowiedzialności za śmierć mojego syna. Sfilmuje pan wszystko, ostrzeżenia i egzekucje, i za każde audiowizualne nagranie, które wręczy pan mnie albo, po mojej śmierci, Bachajtowi, otrzyma pan sumę jednego miliona dolarów…”
Zabójcy kolejno realizują zlecenie, póki na ich drodze nie staje Klinika - tajna, działająca nieformalnie organizacja, złożona z byłych żołnierzy SAS. Odtąd trwa pojedynek sprytu i umiejętności by złapać a jednocześnie nie zostać złapanym. Jednym słowem- klasyka powieści sensacyjnej. Jest tylko jeden minus. „Elita zabójców” mimo tytułu, sama niestety do literackiej elity nie należy. Nie do końca wiadomo czy to wina polskiego tłumaczenia czy oryginału, czyta się to jednak z pewnym trudem. Dlaczego? Po pierwsze, język i konstrukcja zdań dalekie są od ideału i płynności, której po tak - koniec końców wartkiej historii - moglibyśmy się spodziewać. Po drugie, nadmierne zawikłanie fabuły, zbyt duża ilość dat, nazwisk, miejsc i fachowych opisów z dziedziny wojskowości wprowadza zamęt w umyśle czytelnika. Stąd efekt szybkiego zagubienia w meandrach powieści, a w konsekwencji – znudzenia. Podobno większość czytelników sięgających po genialne „Sto lat samotności” Márqueza ma tak duży problem z zapamiętaniem zawikłanych powiązań rodu Buendiów, że czytając dzieje tej rodziny tworzą podręczne drzewa genealogiczne, mające pomóc w orientacji na kartach książki. Skoro tak, zdecydowanie i w tym wypadku polecam podobne notatki, by zbyt szybko nie utknąć w lekturze „Elity”. Gdyby jednak mimo asekuracji ktoś nie dotarł do końca, zawsze może obejrzeć film zrealizowany na tej podstawie. Być może Clive Owen i Robert de Niro na ekranie będą w stanie choć trochę osłodzić rozczarowanie na papierze.
Anna Solak