Od ponad roku wielu dziennikarzy, polityków czy artystów stara się zrozumieć, dlaczego Amerykanie wybrali na prezydenta Donalda Trumpa (w Polsce są to przeważnie te same osoby, które do dzisiaj głowią się nad wyborczym sukcesem Prawa i Sprawiedliwości). Efekt jest taki, że teraz co druga pozycja o Stanach Zjednoczonych opatrzona jest nośnym hasłem "ta książka pozwoli ci zrozumieć współczesną Amerykę!".
Jasne.
Nie inaczej jest w przypadku Elegii dla bidoków J. D. Vance'a. Co ciekawe, sam autor stara się raczej stronić od bezpośrednich nawiązań do polityki. Nie chodzi tylko o to, że nazwisko Trumpa nie pada tu ani razu – Elegia... zadebiutowała jeszcze przed wygraną kontrowersyjnego biznesmena – ale niechęć Vance'a do jednoznacznego poparcia jednej z walczących stron i obwinienia tym samym ich przeciwników o problemy amerykańskiej klasy robotnicznej. Nie oznacza to jednak, że książka jest wolna od wątków politycznych. Do tego jednak jeszcze dojdziemy...
Dlaczego Elegia dla bidoków? Bidok to dość pomysłowe tłumaczenie angielskiego zwrotu hillbilly, odnoszącego się do Amerykanów zamieszkujących górskie tereny USA, a zwłaszcza rejony Appalachów. Określenie to związane jest nie tylko z miejscem zamieszkania, ale także mentalnością i stylem życia. Bidok to taki nasz wieśniak czy robol, ktoś, kto według czarnej legendy jest agresywnym, roszczeniowym leniem. W przeciwieństwie do większości wypowiadających się w tym temacie osób, Vance dorastał wśród bidoków i sam nim jest – z tą różnicą, że jemu akurat udało się wyrwać z biedy i osiągnąć sukces. Teraz próbuje odpowiedzieć na pytanie: dlaczego przedstawicielom jego dawnej klasy żyje się tak źle?
Elegia dla bidoków jest po części powieścią autobiograficzną, reportażem i esejem socjologicznym. W zależności, który z wymienionych elementów weźmiemy pod lupę, tak się też zmieni ocena dzieła Vance'a. Zdecydowanie najlepiej wypadają te wątki, w których autor skupia się na przybliżeniu swojego życia, w ciekawy sposób opowiadając o pokonywaniu własnych ograniczeń dzięki ciężkiej pracy i miłości bliskich. Autor pokazuje, jak destrykcyjny wpływ na niego miały brak stabilizacji i ciągłe awantury z matką-narkomanką. A jednak Vance potrafił przeciwstawić się wszelkim przeciwnościom – choć jak sam przyznaje, nie osiągnąłby tego, gdyby nie pomoc dziadków i tych kilku wartościowych osób, które spotkał na swojej drodze.
Vance łączy osobistą historę z opisem społeczności białej klasy robotniczej – czyli środowiska, w którym się wychował. Dlaczego dzieci bidoków skazane są na powtarzanie błędów rodziców? Skąd rosnące różnice w zarobkach między biednymi a elitą? Czy bidoki są faktycznie tak religijni, jak wszyscy im to przypisują? Kto jest winien upadku amerykańskiego snu? System? Ludzie? A może wszyscy po trochu? Autor stara się odpowiedzieć na część tych pytań – tu też warto zastrzec, że nie należy podchodzić bezkrytycznie do wszystkiego, co pisze. Twórca Elegii... nie jest naukowcem, nie przeprowadził też pogłębionych badań – ot, mamy tu do czynienia z jednym z ciekawszych głosów w dyskusji dotyczącej współczesnej Ameryki, ale niczym więcej.
Fragmenty, w których Vance zamienia się w socjologa-amatora są zdecydowanie najsłabszymi w książce. Ba, w internecie spotkałem się nawet z zarzutami, że Elegia dla bidoków jest niczym innym, jak zbeletryzowanym programem politycznym, mającym autorowi pomóc w rozpoczęciu poważnej kariery politycznej. Cóż, coś w tym jest, bowiem tam, gdzie pisarz zaczyna dzielić się swoimi pomysłami, zaczyna brzmieć jak rasowy polityk, który brak realnego pomysłu na zmianę maskuje dobrze brzmiącymi sloganami.
Na szczęście to właśnie warstwa powieściowa jest tą dominującą, dlatego koniec końców to bardzo przyzwoita pozycja. Kto lubi książki i filmy, których akcja dzieje się na amerykańskich przedmieściach, będzie bardzo zadowolony.