Antarktyda – szósty kontynent, najpóźniej odkryty, najmniej zbadany, najbardziej nieprzyjazny dla człowieka. Mało komu dane jest postawić tam stopę. Personel baz stanowią naukowcy, piloci, obsługa techniczna i lekarze. Czy w tym towarzystwie potrzebni są artyści? Okazuje się, że tak. W latach 1998–2010, w ramach programu badawczego organizowanego przez British Antarctic Survey, ten kontynent odwiedziło wielu ludzi sztuki. Nie wymagano od nich obietnic konkretnych dokonań, liczono tylko na próbę przystępnego przybliżenia wyników badań naukowych szerokiemu ogółowi odbiorców. W takich okolicznościach trzydziestosiedmioletnia kanadyjska pisarka spędziła cztery miesiące na antarktycznym wybrzeżu.
W książce znalazło się miejsce dla treści trojakiego rodzaju: zasadniczą narrację przeplatały fragmenty dziennika autorki z wyprawy oraz jej wspomnienia z dzieciństwa i okresu dojrzewania. W ramach dwóch pierwszych opisane zostały przygotowania, podróż, pobyt w bazie, powrót i kilka wydarzeń w ciągu następnych dwóch lat. „Powieść musi dotyczyć emocji” stwierdziła autorka podczas jednej z rozmów o swoim przyszłym owocu polarnej ekspedycji. Faktycznie pojawiło się ich wiele, wręcz zdominowały (niestety) relację do tego stopnia, że Jean McNeil określiła ją jako „studium termodynamiki naszego życia”. Dotychczasowe trudne doświadczenia życiowe wzbogacone zostały o kolejne, rodzące się na skutek izolacji w ograniczonym gronie osób (na statku i w bazie) oraz w zetknięciu z polarną rzeczywistością.
Bardziej od indywidualnych przeżyć i przemian autorki zainteresowały mnie emocje jej oraz członków wyprawy (żółtodziobów i „wyjadaczy”) związane stricte z doświadczaniem Antarktydy. W tym aspekcie mogę pochwalić Dzienniki lodu. „Biel to bardziej złożony kolor, niż mi się wcześniej wydawało” – to jedno z pierwszych polarnych wrażeń, powstałe po napotkaniu gór lodowych. „Im dalej wpływaliśmy w ten posępny zmierzch, tym więcej czasu spędzaliśmy na pokładzie, opatuleni w ciepłe rzeczy, wpatrując się z pełną przerażenia fascynacją w nowy krajobraz”. Tej fascynacji dała wyraz w szczegółowych opisach kolorów gór lodowych, żłobień w ich strukturze i żył żwiru otoczonych turkusowym lodem. Stopniowe przechodzenie z jednego świata do drugiego, będące zasługą rejsu (lot wywołałby jednorazowy szok), to kolejne specyficzne wrażenie wywołane antarktyczną rzeczywistością. Następnych dostarczyło pierwsze zejście na lądolód czy oglądanie odrywania się góry lodowej od lodowca. A to tylko wybrane okazje.
Zostawmy sferę emocji na rzecz warstwy informacyjnej. Tu już Dzienniki lodu wypadły słabiej. Zawierała ona zdecydowanie mniej treści niż wspomniane przed chwilą tematy: zasady życia na statku i w bazie, trochę praktycznych wskazówek, jeszcze mniej o historii wypraw polarnych. Poza tym Jean McNeil zaprezentowała w wielu skrawkach rozmów ze współtowarzyszami swoje doświadczenia oraz poglądy na rolę pisarza i pisanie. A jak wywiązała się ze swojego głównego celu? No cóż, książkę napisała. Od naukowców różnych specjalności uzyskała informacje potwierdzające ocieplanie się klimatu. Badacze Oceanu Południowego oraz lądolodu nie pozostawili złudzeń: człowiek jest odpowiedzialny za ten proces. W związku z tym po powrocie z wyprawy pisarka udzielała się na konferencjach, odczytach oraz seminariach dotyczących klimatu i obszarów polarnych.
Bardzo podobał mi się zabieg polegający na rozpoczynaniu każdego rozdziału definicją jednego z rodzajów lodu. Jest ich naprawdę wiele. Fotografie niektórych Kanadyjka zamieściła na swoim instagramowym profilu. Niestety zabrakło ich w polskim wydaniu. Wydawnictwo nie pozostawiło jednak czytelnika z niczym, wzbogacając publikację o dziesięć zdjęć i jedną mapę.
Jest coś fascynującego w tym surowym krajobrazie. Oglądając filmy dokumentalne lub zdjęcia z szóstego kontynentu, delektuję się pięknymi widokami. Zwłaszcza struktury lodowe robią na mnie ogromne wrażenie. Dziennikom lodu ta sztuka się nie powiodła. Autorka za bardzo skupiła się na swoich problemach, oddalając się tym samym od klasycznej relacji z wyprawy. O ile, wedle słów jednego z uczestników wyprawy, Antarktyda ma moc przyciągania tych, którzy ją odwiedzili, o tyle recenzowana książka dla mnie jest jej pozbawiona. Jednokrotna lektura wystarczy.