Władzami Kościoła katolickiego od zawsze interesowały się rzesze wiernych oraz innowierców. Taka już natura wpływowych organizacji (zwłaszcza ich kierownictwa), że wzbudzały ciekawość, a przez swoją tajemniczość stawały się źródłem plotek oraz spiskowych teorii znajdujących ujście w powieściach typu „Kod Leonarda da Vinci”. John Thavis, wieloletni watykański korespondent, podzielił się wiedzą na temat niektórych aspektów funkcjonowania Watykanu. Opisywane wydarzenia rozgrywały się za pontyfikatu Jana Pawła II oraz Benedykta XVI, choć poruszony został też został problem Piusa XII i jego pomocy dla Żydów podczas drugiej wojny światowej.
Książka w założeniu autora miała posłużyć do pokazania jak Watykan funkcjonuje od kulis, że to zbiór grup i jednostek, a nie monolit. Zaznaczył, że podczas afery Wikileaks nie ujrzały światła dziennego żadne szokujące informacje. Ujawniono tylko niesnaski na szczytach władzy, ale bez podawania przyczyny. Thavis chcąc pokazać Watykan od środka sięgnął po kilka spraw, w tym tych z pierwszych stron gazet, takich jak pedofilia wśród duchownych amerykańskich, problem lefebrystów czy stosunek do antykoncepcji oraz przywołał kluczowe dla Kościoła wydarzenia jak np. konklawe w 2005 r. Zadanie było ułatwione, gdyż trzy dziesięciolecia pracy korespondenta zaowocowały pozyskaniem kontaktów na różnym szczeblu watykańskiej hierarchii: od jej szczytów po personel pomocniczy. Poza tym „Dyskrecja watykańska to mit” jak napisał Thavis, dodając, że spośród trzech tysięcy pracowników większość odznaczała się skłonnością do udzielania różnych informacji. Oficjalnie Kościół we własnym gronie rozwiązywał swoje problemy. Jeden z hierarchów wyraził się w następujący sposób w sprawie ukarania winnych w aferze pedofilskiej: „Przez dwa tysiące lat nie praliśmy brudów publicznie. Trudno oczekiwać, aby to się nagle zmieniło”. Oczywiście tak się dzieje, ale nie przy zachowaniu pełnej tajemnicy. Autor ujął to trafnie: „W teorii Watykan powinien stać poufnością, wszakże w praktyce przecieka niczym dwutysiącletnia łódź”.
Obraz władz Kościoła, jaki wyłonił się z „Dziennika watykańskiego” nie okazał się ani tragiczny, ani świetny. Przede wszystkim konieczne stało się posiadanie przez kolejnych papieży zdolności do nawiązania kontaktu z rzeszami wiernych poprzez nowoczesne technologie oraz podczas bezpośrednich spotkań i audiencji. W ten model nie wpisał się Benedykt XVI. Z opisu Thavisa wyłonił się naukowiec bardziej odpowiadający zaciszom biblioteki lub sal uniwersyteckich niż kilkusettysięcznym zgromadzeniom. Kojarzyłem to z przekazów telewizyjnych. Wielokrotnie oglądając wystąpienia Benedykta XVI zaobserwowałem jak bardzo był chłodny, wręcz ascetyczny, zwłaszcza w nieuniknionym porównaniu do swojego poprzednika, choć z czasem jego wizerunek uległ ociepleniu. Co do urzędników watykańskich, będących po części politykami, to nie należy mieć wątpliwości. Tak jak na całym świecie, tak i tu pozostawali tylko ludźmi ze wszystkimi przywarami i zaletami właściwymi rodzajowi ludzkiemu. Ważnym elementem do naprawy w Watykanie okazała się polityka informacyjna. Wiele instytucji dostosowało się do błyskawicznego obiegu informacji. Kościół także musi przez to przejść, gdyż nie zdoła zawrócić pewnych przemian technologicznych. Próby ignorowania tego faktu stawiały go w bardzo niekorzystnym świetle, zwłaszcza jeśli ktoś zechciał to z premedytacją wykorzystać.
Podczas lektury często było poważnie i smutno, czasem zabawnie, jak to w życiu zwykłych ludzi, chociaż w niezwykłym miejscu. Bo też autor ukazał niektóre osoby (także zajmujące wysokie stanowiska w kościelnej hierarchii) nie ukrywając ich wad, obsesji, małostkowości i podejmowanych w związku z nimi decyzji, które niejednokrotnie zaskakiwały Kurię Rzymską oraz samego papieża, nie przysparzając Kościołowi dobrej prasy. Zdecydowanie najsympatyczniejszym, choć też najkrótszym, rozdziałem był ten, poświęcony wielkiemu miłośnikowi języka łacińskiego i enfant terrible Watykanu w jednej osobie – Reginaldowi Fosterowi. Czytając o nim aż cisnęło się na usta pytanie o sposób, w jaki ten duchowny utrzymał się w Watykanie przez dziesięciolecia.
Sensacji na miarę „Kodu Leonarda da Vinci” nie należy się spodziewać. Prędzej ciekawostek oraz usystematyzowania spraw znanych wycinkowo z doniesień medialnych. Zwłaszcza ten ostatni aspekt stanowił dla mnie ogromną zaletę „Dziennika watykańskiego”. Książka okazała się źródłem cennych informacji również na temat pracy watykańskich korespondentów zmuszonych do lawirowania pośród meandrów dworskiej etykiety i zwyczajów oraz wymagań ochrony. Zabrakło mi w niej tylko szerszego zaprezentowania struktur watykańskich urzędów, która ułatwiłaby zrozumienie formalnych zależności pomiędzy poszczególnymi strukturami, m.in. pomiędzy Stolicą Apostolską, Watykanem a Kurią Rzymską.
Przemysław Madaliński