Zagubienie, poczucie osamotnienia i wykluczenia, niemożność rozwiązania tajemnicy, głęboka trauma także w dorosłym życiu - tego typu uczucia towarzyszą wielu osobom, które w swej pamięci noszą ślady wojny. I choć trudno wartościować, losy urodzonych w Lebensbornie wydają się szczególnie mocno wskazywać na nieprzewidywalność historii, która ze szczególnym umiłowaniem wymierza prztyczka w nos najbardziej zuchwałym osobnikom. Nie mam tu na myśli wcale owych niewinnych narodzonych, lecz poniekąd ich ideowych twórców, którzy niczym Frankenstein postanowili przeciwstawić się naturze, i wprowadzić w życie plan "wyhodowania" idealnej rasy. Rasa ta miała składać się z nieobciążonych genetycznie, wysokich, niebieskookich i jasnowłosych dzieci, tworzących w przyszłości elitę przewodzącą światu. Ojciec projektu - Heinrich Himmler - pozostałby z pewnością niepocieszony wiedząc, że jego wielki plan okazał się fiaskiem. Dzieci Lebensbornu, bo tak zaczęto je nazywać, nie przejawiały żadnych ponadnormalnych zdolności, ponadto okazały się niczym nie różnić od swych rówieśników, po latach zaś zmieniły się w zwyczajnych dorosłych. Niestety w wielu z nich pozostało coś, co zwykli określać "brzemieniem Lebensbornu".
Czym była w rzeczywistości ta instytucja? Wbrew plotkom nie służyła wcale kojarzeniu czystych rasowo kobiet i mężczyzn w celu spłodzenia "doskonałego" potomka. Nie stanowiła także wytwórni dzieci, choć w sensie metaforycznym jej ośrodki mogły przypominać coś na kształt zakładu hodowlanego. Nie ulega bowiem wątpliwości, że maluchy przychodzące na świat traktowano przedmiotowo - utrzymywano je przy życiu nie dlatego, że miały do tego prawo, lecz po to by w przyszłości przysłużyły się systemowi nazistowskiemu. Licznie zakładane ośrodki służyły realizacji projektu rasowego; zostały wymyślone aby pielęgnować aryjską rasę. Wyjątków nie przewidywano; zajmowano się także potomkami pochodzącymi z nieprawego łoża oraz dziećmi z różnych względów niechcianymi. Od 1936 roku Lebensborn otwierał domy porodowe i domy dziecka. Po rozpoczęciu wojny rozpoczął szeroko zakrojoną działalność w krajach okupowanych, gdzie brał udział w przymusowej germanizacji dzieci o "dobrej krwi".
Dorothee Schmitz-Koster nie skupia jednak swej uwagi na samej instytucji Lebensbornu, lecz na losach dzieci tam urodzonych. Opisuje dwadzieścia różnych historii, które wydają się toczyć w zupełnie innych kierunkach, stanowiąc tym samym dowód na to, iż nie istnieje typowe dziecko Lebensbornu. Łącznie w rękach organizacji znajdowało się 18 tysięcy wychowanków. Spośród tak licznej grupy autorka książki poznała zaledwie sto trzydzieścioro kobiet i mężczyzn, niewielu więcej postanowiło się ujawnić. Liczna grupa wciąż nie zna swojej prawdziwej przeszłości lub odczuwa ją jako powód do wstydu. Inni z kolei wolą pozostać anonimowi bądź brakuje im siły czy odwagi do zmierzenia się z rzeczywistością. Jak wspomina Anne Mergret M. urodzona w domu Lebensbornu "Friesland", oddana w 1941 roku do rodziny zastepczej:
"Nie byłam radosnym dzieckiem. Zawsze udawałam tylko że jestem wesoła". [...] Oczekuje się od niej wdzięczności za to, że może dorastać u państwa G. co oznacza jedno: być grzeczną, dostosowaną, niesprawiającą kłopotów. Ale ponieważ taka nie jest, w każdym razie nie bez przerwy, uczy się stwarzać pozory. "Musiałam się przecież opłacać". Nakład inwestycyjny państwa G. musi przynieść w rezultacie udany produkt - rzeczowo mówiąc. Ale Grete, będąc dziewczynką, nie czuje się bynajmniej, że jest udającym się produktem.
Dzieci Lebensbornu łaknęły po wojnie nowego, szczęśliwszego życia lub pozostania w układach już ukształtowanych, często skutkiem szczęśliwego przypadku. Jak każdy inny w tamtych czasach, pragnęły spokojnej i bezpiecznej egzystencji z dala od politycznych zawirowań. I choć w większości plany te zostały zrealizowane, a wychowankowie Lebensbornu, tak jak inne dzieci wojny, dążyły do przebudowy swego świata, to zmuszone były do niesienia dodatkowego ciężaru, balastu wynikającego z ich przeszłości. Brzemię milczenia, brzemię bycia niechcianym, brzemię posiadania rodziców-nazistów to tylko niektóre spośród wymienionych przez autorkę. Nie tylko opisuje ona fakty i poszczególne historie swych bohaterów, ale także próbuje odtworzyć właściwy im sposób widzenia świata oraz przeżycia stanowiące fundament ich obecnego życia.
Dzieci Hitlera są wynikiem siedemnastu lat pracy pisarki i świadectwem jej zaangażowania w docieraniu do prawdy. W tym czasie Dorothee Schmitz-Koster spotkała się ze wszystkich znanymi podopiecznych Lebensbornu oraz zbadała dokładnie historię tej instytucji. Wiele razy natrafiała na mur milczenia, zmagała się z niemożnością dotarcia do wielu faktów, z upływem czasu i zapomnieniem. Pomimo tego posługiwała się dostępnymi jej środkami twierdząc, że prawo do poznania własnych korzeni jest zagwarantowane, choć brak odpowiednich zasad, metod i strategii. W swej książce opisała w sposób rzetelny i ciekawy dwadzieścia historii życia, dziewiętnaście twarzy i dziewiętnaście głosów.
Marta Mikołajczak-Kuhnert