Będąc tylko prostym chłopem z małego miasteczka, wielu rzeczy nie jestem w stanie zrozumieć. Jedną z takich nierozwiązywalnych zagadek jest dla mnie postać Neila Gaimana. Jak to możliwe, że jeden i ten sam pisarz mógł stworzyć całą masę koszmarnych książek i jednocześnie mieć na swoim koncie rewelacyjnych "Amerykańskich bogów"? Mając w pamięci rozczarowanie, jakie przeżyłem czytając "Nigdziebądź" (tak, wiem, wielu uznaje tę pozycję za absolutną klasykę, ale co mnie u licha to obchodzi?), a także nudę towarzyszącą lekturze "Gwiezdnego pyłu" i "Rzeczy ulotnych"; już dawno położyłem na Angliku krzyżyk, uznając "Amerykańskich bogów" za pierwszy i ostatni przebłysk geniuszu Gaimana w dziedzinie nie-komiksowej.
Z takim właśnie "pozytywnym" nastawieniem zasiadłem do wznowionego niedawno zbioru opowiadań "Dym i lustra", oczekując 360-stronicowej pańszczyzny, którą trzeba odrobić w imię przyszłych, lepszych egzemplarzy recenzenckich.
Zaliczyłem pierwszą krótką historię, później drugą, trzecią, czwartą, dziesiątą i... Nie wiem, czy to zasługa zapotrzebowania na tego typu lekką literaturę, pogody, uwarunkowań życiowych, czy czort wie, czego jeszcze, ale z każdą kolejną przerzuconą stroną umacniało się we mnie przekonanie, iż czasu poświęconego "Dymowi i lustrom" w żadnym razie nie uznam za straconego.
W czym tkwi siła większości zamieszczonych w "Dymie..." tekstów? Moim skromnym zdaniem: w prostocie. Dziwne bowiem nastały to dni, w których autorzy za wszelką cenę starają się zawrzeć we własnych opowiadaniach maksymalną ilość bajerów, postaci i wątków, okraszając to wszystko obowiązkowym przesłaniem.Gaiman – a przynajmniej ta jego wersja sprzed roku 1998, albowiem wtedy anglojęzyczne wydanie "Smoke and mirrors" ukazało się po raz pierwszy - podąża zupełnie innymi ścieżkami: dla Anglika istotny jest sam pomysł, zaś towarzysząca mu sceneria stanowi wyłącznie niewiele znaczącą "dobudówkę", konieczną, acz nie na tyle istotną, by poświęcać znaczne ilości energii przy jej tworzeniu.
Weźmy na przykład moją ulubioną nowelkę ze zbioru, mianowicie "Załatwimy ich panu hurtowo" (ze skopanym zakończeniem, ale przemilczmy już ten drobny feler). Główny bohater tej kilkustronicowej historii odkrywa, że jego narzeczona zdradza go z jakimś elegancikiem z pracy. Co w takiej sytuacji postanawia zrobić skrzywdzony rogacz? Wynająć zabójcę. Mężczyzna wynajduje w książce telefonicznej właściwy numer, po czym kontaktuje się z agencją zajmującą się "unieszkodliwianiem dużych ssaków". Spotykając się z przedstawicielem owej firmy, zrozpaczony narzeczony dowiaduje się o specjalnej ofercie – dwa zabójstwa w cenie jednego. I dalej idzie już samo – każde spotkanie, na które rogacz przychodzi z coraz to dłuższą listą osób do zabicia, kończy się przedstawieniem jeszcze bardziej atrakcyjnej cenowo propozycji. Uwierzcie mi, sam pomysł wypada rewelacyjnie, a jeśli sami tego nie odczuwacie w tej chwili, to jest to wina wyłącznie mojej nikłej umiejętności streszczania dobrych historii.
Chodzi o coś innego: w nowelce nie uświadczymy żadnych wątków pobocznych, rozbudowanego tła, luźnych, niezwiązanych w sensie stricte z głównym wątkiem scen, ani niczego w tym stylu. I w gaimanowych opowiadaniach to rozwiązanie się sprawdza.
Gorzej się robi, gdy Gaiman porzuca proste, chwytliwe historie na rzecz tekstów z licznymi nawiązaniami i smaczkami (wszystkie inspirowane mitologią Cthulhu), a także "wierszowanych opowiadań". Nie są to rzeczy tragiczne, po których czytelnik ma ochotę wyrzucić książkę do kubła na śmieci i zadzwonić do wydawcy ze skargą, iż oto go oszukano i zamiast dzieła tego pana od "Sandmana" dostał wynurzenia jakiegoś grafomana, lecz... Jakby to napisać? Popierdółki. Historyjki te to właśnie takie popierdółki, typowe zapychacze, których niepowstanie nie przyczyniłoby się do wielkiej szkody dla naszej już i tak wystarczająco umęczonej dźwiganym ciężarem matuli Ziemi.
Niecodziennym dodatkiem – który, o dziwo, z początku uznałem za durnotę – jest poprzedzający właściwą część książki wstęp autorstwa samego Gaimana, gdzie pisarz po kolei przedstawia wydarzenia lub dzieła literackie (i nie tylko takie), które zainspirowały go do napisania poszczególnych opowiadań. Ot, ciekawostka, z którą mimo wszystko warto się zapoznać.
Gaiman to typowy literacki gawędziarz, który umiejętnie potrafi sprzedać czytelnikowi historię. Tak się przynajmniej dzieje, kiedy Anglik trzyma się utartych ścieżek. W momencie, w którym postanawia nieco poeksperymentować z formą, poziom nieco spada. Jaki z tego wniosek? W "Amerykańskich bogach" pan Neil nie wydziwiał, a jaka zacna to była pozycja!
Czas na podsumowanie, które będzie nieco dłuższe niż zwykle. Czytając moją recenzję ktoś może założyć, że "Dym i lustra" to zacny zbiór, który koniecznie trzeba nabyć. Cóż – i tak, i nie. Jeśli ktoś kupuje po kilka, kilkanaście książek miesięcznie – to tak. Wtedy będzie mieć idealny przerywnik między poważnymi lekturami. W innym przypadku – czytelnika stać na góra dwie, trzy knigi na miesiąc – radziłbym odpuścić i skupić się na pozycjach naprawdę godnych uwagi i pieniędzy. Albowiem dzieło Gaimana jest wyłącznie przyjemnym, rozrywkowym umilaczem czasu i niczym więcej. Z lektury "Dymu i luster" nie wyniesiecie nic, poza paroma beztroskimi, acz nic nie wnoszącymi do życia godzinami. Tylko tyle, i aż tyle. Mi to odpowiadało, ale jak już wspomniałem, prosty chłop ze mnie...
Michał Smyk