Recenzji „Drugiego dziennika” Jerzego Pilcha w przepastnych otchłaniach Internetu znajdziecie wiele. Zresztą sam premier Donald Tusk uznał ową pozycję za jedną z dwóch najważniejszych książek tego roku, więc ci z was, którzy rządy Platformy uważają za żydo-homo-niemiecko-rosyjską grabież ojczyzny, nie muszą posiłkować się już żadną inną opinią i na dzieło Pilcha mogą położyć po prostu krzyżyk. Reszta zaś „Drugi dziennik” albo kupi ze snobizmu, ciekawości, ewentualnie zapozna się z opiniami popularnych, publikujących w poważnych gazetach dziennikarzy. W skrócie: przy tak znanej i szeroko komentowanej książce jak ta, moje zdanie nie będzie miało dla nikogo żadnego, nawet najmniejszego znaczenia. Dlatego z czystym sumieniem mogę darować sobie pisanie recenzji i zamiast tego poświęcić tych kilkadziesiąt następnych linijek na polemikę.
Niedawno bowiem przyszło mi zapoznać się z mniej lub bardziej poważnymi zarzutami kierowanymi pod adresem „Drugiego dziennika” i jego twórcy: prócz standardowego narzekania, że zamiast konkretów Pilch znowu serwuje czytelnikowi słowotok, z którego koniec końców nic nie wynika, pojawił się jeszcze jeden dość ciekawy argument mający świadczyć przeciwko dziełu laureata nagrody Nike z roku 2001.
W czym rzecz? Otóż jeden z krytyków zauważył, iż w dzisiejszych czasach opisywanie zmagań z chorobą nie jest niczym niezwykłym, w samym tylko Internecie znajdziemy blogi setek osób dzielących się z czytelnikami własnym cierpieniem. No i w tym momencie na scenę wkracza ten nieszczęsny Pilch. Pisze o chorobie, choć tak naprawdę nie ma o niej nic ciekawego do powiedzenia. Że niby cierpi, a zaraz później lata gdzie się tylko da i udziela wywiadów. Zamiast poważnej opowieści o umieraniu – banalne stwierdzenia, niekontrolowany słowotok, żadnego namysłu nad człowiekiem, losem, swoją epoką, czy co tam jeszcze. Ani to oryginalne w czasach wspomnianego urodzaju blogów, ani pożyteczne, słowem: porażka na całej linii. Jeśli więc dobrze zrozumiałem, to zarzut wygląda mniej więcej tak: Pilch kroczy ścieżką wydeptaną przez tysiące osób, nie wnosząc w poruszaną przez siebie tematykę niczego nowego. W skrócie: autorowi obrywa się za to, że… nie stworzył pozycji wybitnej. Cóż, jeśli kryterium istotności należałoby uznać za decydujące, to około 99% polskiej i światowej literatury należałoby wystrzelić w kosmos.
Tak, przyznaję, słowa Pilcha ani nie poruszają, ani nie skłaniają do głębszej refleksji. „Drugi dziennik” z całą pewnością nie stanie się książką, która wejdzie do kanonu i za każdym razem, gdy w dyskusji lub przy pisaniu artykułu o chorobie i śmierci autor będzie chciał się odwołać do przykładów z literatury, posłuży się właśnie ową pozycją. Tylko co z tego? Wyobraźcie sobie: pisarz musi prawie codziennie zasiadać przy biurku i nakreślić tych kilkadziesiąt linijek dla gazety, z którą współpracuje (fragmenty „Drugiego dziennika” regularnie były drukowane na łamach „Tygodnika Powszechnego). Jednocześnie ów osobnik nie może przecież uciec od własnej choroby, która z każdym dniem zagarnia coraz większe obszary życia autora. Jak tu więc o niej zapomnieć? Jak ją przemilczeć? Sam Pilch co jakiś czas nieśmiało zarzeka się, że dość już o tym, choć przecież sam wie, że nie będzie tego postanowienia w stanie respektować.
Mógł odpuścić? Mógł. Mógł po prostu dać sobie spokój z pisaniem? Mógł, lecz tego nie zrobił. Ekshibicjonizm? „Szpanowanie” własną tragedią? No proszę, taki zarzut można by było ze spokojem postawić przynajmniej większości uznanych artystów.
Osobiście bardzo sobie w Pilchu cenię to, iż nie próbuje mi wmówić, że ma coś ciekawego do przekazania. Pilch bowiem w moich oczach to ni mniej, ni więcej, jak najlepsza w Polsce fabryka produkująca brawurowe bon moty. Tylko tyle, i aż tyle. Czytając książki twórcy „Drugiego dziennika” nie oczekuję objawienia i myśli, które będę zmuszony analizować przez całą noc, a piorunującej gry ze słowem, zdań tak pomysłowych, że aż wbijających w glebę. Niekontrolowany słowotok? Proszę państwa, gdybym ja potrafił tak ślicznie pisać jak Pilch, wtedy nie robiłbym nic innego, jak zapisywał kolejne kartki i następnie czytał je na okrągło, nie mogąc wyjść z podziwu nad własnym geniuszem.
Zwycięstwo formy nad treścią? Owszem. A która to już książka pana Jerzego wydana na polskiej ziemi? Dziesiąta, jedenasta, piętnasta? Trochę ich było i każdy, kto przeczytał choć dwie spośród nich, doskonale powinien sobie zdawać sprawę z tego, z jakim rodzajem literatury będzie miał do czynienia sięgając po kolejne pozycje Pilcha.
Jak ktoś nie lubi sztuki dla sztuki: faktycznie, wtedy niech lepiej omija „Drugi dziennik” szerokim łukiem. Ja tego problemu nie miałem, dlatego mogę polecić ową książkę z czystym sumieniem. Dobra, solidna, acz nie wybitna rzecz.
Michał Smyk