Do jakich to zajęć może człowieka zapędzić przedłużające się bezrobocie, gdy oszczędności się kończą, a życie na garnuszku rodziców lub drugiej połówki staje się uciążliwe? Można kraść, jednak większość bezrobotnych wybiera pracę najemną (rejestrowaną lub „na czarno”). Jarosław Butkiewicz, dziennikarz z wieloletnim doświadczeniem i głowa rodziny wybrał drugą opcję w wersji legalnej. Zatrudnił się w dwupoziomowym salonie z luksusową odzieżą w centrum handlowym jako detektyw sklepowy. Przepracował na tym stanowisku dziesięć miesięcy, a wrażenia postanowił zawrzeć w reportażu „Detektyw z przypadku”.
Skupiska handlu od zawsze przyciągały tłumy ludzi zainteresowanych zakupem lub obejrzeniem ekspozycji. Zdarzały się również osoby, których cel stanowiło nielegalne przejęcie towarów, czyli złodzieje. W minionym okresie, o dominującym udziale społecznej własności środków produkcji w gospodarce, dodano by jeszcze spekulanta – dodatkowego pośrednika bezprawnie włączającego się w dystrybucję celem osiągnięcia korzyści majątkowej. Ale to materiał na inną publikację. Sklepy wypracowały różne strategie radzenia sobie z kradzieżami. Bramki magnetyczne i kamery to narzędzia służące sprzedawcom i pracownikom ochrony. Tych ostatnich kojarzymy z mniej lub bardziej kompletnie umundurowanymi panami w różnym wieku. Świadomość funkcjonowania zakamuflowanych pracowników ochrony zapewne okazałaby mniejsza.
Detektyw sklepowy to nikt inny tylko ochroniarz-tajniak. Podszywając się pod klienta autor miał za zadanie obserwowanie osób obecnych w sklepie, aby uniemożliwić kradzież. Najlepiej na korytarzu galerii lub poza nią, gdyż wówczas doszło już do wykroczenia lub przestępstwa (zależnie od wartości zabranego mienia). Mógł liczyć na sygnały ze strony sprzedawców oraz na wsparcie kolegów. Jeden z nich zawsze zasiadał przed monitorami i obserwował sklep przy pomocy kamer. Co otrzymywał w zamian za przez większość czasu żmudną pracę? 7,50 zł na godzinę (nie wiem brutto czy netto) bez premii (wydarzenia rozgrywały się w 2010 roku) oraz ryzyko doznania uszkodzeń ciała lub ubioru (bez rekompensaty ze strony przełożonych). Cóż, warunki sprzyjały rotacji personelu a i szef nie mógł przebierać w kandydatach. Sam autor przyznał, że nie miał kondycji fizycznej, która często okazywała niezbędna. Kto pracował razem z nim? Były strażnik więzienny, pedagog, studentka, były funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu. Częste zmiany pracowników skutkowały pojawianiem się żółtodziobów, którym trochę czasu zabierało nabranie wprawy w typowaniu potencjalnych przestępców. Sam autor największą rolę w tej kwestii przypisał przypadkowi. Szczęściu trzeba jednak pomagać, choćby poprzez maksymalne przygotowanie się do wykonywanych zadań. W końcu jak stwierdził Napoleon Bonaparte „Na wojnie ten wygrywa, kto najmniej błędów popełnia”. Dotyczy to pracowników ochrony i złodziei.
Generalnie pracy detektywa sklepowego nie można po lekturze nazwać łatwą, ani w najmniejszym stopniu interesującą. Na pewno żmudną i trudną. Bo co zrobić, gdy nie ma się pewności dokonania kradzieży, klient odmawia rewizji (ochroniarz nie może jej dokonać bez zgody podejrzanego) albo, co gorsza, oskarżenia okazały się niesłuszne? Była to praca za kiepskie pieniądze, w którą wpisane zostało ryzyko pobicia. Nic szczególnego, choć wiem, że w życiu rożnie bywa. Większość zatrudnionych wytrzymała w tym fachu tylko przez pewien okres. Jeśli samemu się nie zrezygnowało, to i tak zostało się zwolnionym, gdyż zapewnienie przez niedoświadczonych pracowników satysfakcjonującego dla szefostwa poziomu ujęć sprawców kradzieży wydawało się niemożliwością. Podobnie jak wytępienie plagi kradzieży ze sklepów.
Niewielkich rozmiarów książeczkę czytało się dobrze i szybko. Temat był dla mnie zupełnie obcy. Dotychczas nigdy nie zastanawiałem się nad istnieniem sklepowych detektywów. Rzadko zaglądam do galerii, a już do luksusowych salonów to chyba wcale, może przez przypadek. Nie wiem czy po lekturze byłbym w stanie wyłowić ich spośród klientów, gdyż musiałbym poświęcić trochę czasu na przyglądanie się wszystkim przebywającym na terenie sklepu. Skutek mógłby być taki, że z myśliwego stałbym się zwierzyną, której każdy krok śledziłoby wiele kamer. Już prędzej „Detektyw z przypadku” posłuży jako poradnik dla złodziei i to dla początkujących. Bardziej doświadczeni odnajdą w książce nieobce im techniki, ale kto wie może i oni się czegoś nauczą. Reportaż jako wprowadzenie w arkana profesji można by podsuwać potencjalnym lub początkującym detektywom.
Przemysław Madaliński