A gdybym był młotkowym, to co byś powiedziała... ten fragment piosenki Formacji Nieżywych Schabuff pojawił się w mej głowie, po przeczytaniu pierwszej sceny Czarnej wdowy Marka Stelara. To kontynuacja serii kryminałów z Heinrichem Voglem.
W sylwestrową noc roku 1993 w Budziszynie dokonano brutalnego mordu przy użyciu młotka. Trzydzieści lat później Sylwestrowym Zabójcą straszy się dzieci. Właśnie w te okolice przygnała Vogla potrzeba posiadania korzeni, z którą wiążą się odwiedziny u łużyckiej rodziny ze strony matki. Co ukrywają przed nim bliscy? Będący jedną nogą na emeryturze komisarz policji kryminalnej Joachim Kurtz dostaje sprawę zabójstwa, które zdaje się w dziwny sposób łączyć z przybyłym w te strony Voglem. Czyżby młotkowy, którego zbrodnie nawiązują do siedemnastowiecznej łużyckiej legendy, powrócił?
Fabuła przedstawia dwie płaszczyzny czasowe, z których druga ma miejsce w NRD za czasów żelaznej kurtyny. Autor doskonale oddał szarość, mrok i beznadzieję tamtego okresu w historii świata, za którym szczególnie nie przepadam. Metody działania Stasi, nie różniły się niczym innym, niż te, które stosowały wszystkie ówczesne służby bezpieczeństwa, ale były one szczególnie efektywne. Sporo tu faktów historycznych podpartych rzetelnym researchem oraz opowieści o tradycjach i kulturze Łużyczan.
Niewątpliwie Marek Stelar ma niesamowity dar do snucia wyjątkowo ciekawych, a przez to wciągających opowieści o skomplikowanych relacjach rodzinnych, ludziach, miejscach i zbrodni. Nie sposób się oderwać.