Przed lekturą Cool po koreańsku. Narodziny fenomenu. Jak jeden naród podbił świat za pomocą popkultury, o Korei wiedziałem tyle, co nic. No, może nie tak zupełnie nic, ale bardzo niewiele. Co prawda, obejrzałem, podobnie jak 3,5 miliarda internautów, teledysk Gangam style (choć nie jestem pewien czy wiedziałem wówczas, że jest z Korei) i kilkakrotnie nakładałem na twarz koreańską maseczkę upiększającą w płatku, z nadrukowaną mordką uśmiechniętej pandy, ale to tyle...
Ach, no i Samsung! Oczywiście znałem i używałem produkty tej marki i –tak samo jak autorka książki Euny Hong – nazywałem ją przekornie „Szajsung” (sami rozumiecie dlaczego). Wiedzieliście, że pochodzi z Korei? Być może. A mieliście pojęcie, że zaczynała przed II wojną światową jako przedsiębiorstwo branży spożywczej handlujące rybami i owocami? No właśnie.
Przez lata wrzucałem Koreę Południową do jednego azjatyckiego worka z Tajwanem, Malezją, Singapurem, Wietnamem, Chinami, a przede wszystkim z Koreą Północną. Był to dla mnie kraj tak odległy i niepoznany, że z trudnością potrafiłbym wskazać jego dokładne położenie na globusie. O, gdzieś tam! Macie tak samo?
Euny Hong, Koreanko-Amerykanka, napisała reportaż, co do którego mam mieszane uczucia. Z jednej strony dużo tu ciekawostek, przedziwnych anegdotek z czasów transformacji Korei, przygód autorki, rozbitej między dwoma krajami. Z drugiej, wiele rozdziałów obszernie poświęconych jest ekonomii i polityce. Ciągną się one nieubłaganie powodując, że lektura staje się zwyczajnie nudna. Trochę tak, jak z tradycyjną potrawą kuchni koreańskiej – kimchi (znacie?). Jej słono-ostry smak jest tak samo okropny jak i apetyczny.
Jak wspomniałem, najbardziej cool są te fragmenty, które odwołują się do osobistych historii autorki. Hong pisze z poczuciem humoru, często autoironią, dodając do swoich spostrzeżeń zabawne cytaty. W jednym z rozdziałów o złożoności koreańskiej kultury pada pytanie:
„Co łączy Starbucksa i konfucjanizm? Nie ma żadnego związku i to jest właśnie problem” – czytamy w odpowiedzi.
Takich perełek jest tu znacznie więcej. Większość lektury skupia się na kulturowym znaczeniu zjawiska hallyu – koreańskiej fali przeobrażeniowej, mającej fundamentalny wpływ na obecny kształt kraju. Autorka nie pozbawia nas też rysu historycznego, gdzie, między innymi, dowiadujemy się o szkolnych karach cielesnych, wymierzanych uczniom za trzymanie rąk w kieszeni, czy posiadanie piórnika wyprodukowanego w USA. Warto też dowiedzieć się czym jest han – trudne do zdefiniowania poczucie wściekłości, które zdaje się być dla Koreańczyków siłą napędową.
Pochłonął mnie rozdział o koreańskiej modzie na operacje plastyczne – zwłaszcza fragment o zabiegu podwójnej powieki, dzięki któremu Koreańczycy wierzą, że wyglądają bardziej zachodnio. Hong dużo uwagi poświęca filmowi – w szczególności rewelacyjnemu Oldboy’owi, nowoczesnym technologiom, k-popowi i czebolom (tego słówka też wcześniej nie znałem, sprawdźcie co to takiego). Jest także rozdział o koreańskiej kuchni. I tu – ciekawostka godna dzisiejszej uwagi. W 2003 roku, kiedy w całej Azji szalała epidemia SARS, w Korei nie odnotowano ani jednego zakażenia. Spekulowano, że to właśnie koreańskie jedzenie ma właściwości uzdrawiające. Może warto spróbować?
Pomijając fragmenty, Cool po koreańsku czyta się płynnie i przyjemnie. Zanim jednak wkręcicie się w Koreę i zaczniecie lekturę, obejrzyjcie oscarowy film Parasite w reżyserii Bonga Joon-ho. Jak już złapiecie ten pokręcony klimat – nie ma odwrotu. Koreańska fala hallyu zalała i Was.
또 오십시오! *
* [do o-śipśijo!] „zapraszamy ponownie”, język koreański, podobnie jak wiele aspektów kultury, to prawdziwa jazda bez trzymanki. Jedynie ten zwrot wydawał mi się w miarę do wymówienia.