Co na kolację? James Schuyler . Wydawnictwo W.A.B 2012
Ale nuda! Ależ nuda w tym świecie zakłamania, kiczu i mieszczańskich etykiet wszelakich w Stanach Zjednocznych lat 70. O nudzie pisać ciekawie, pisać tak, żeby się chciało później żyć (przypadek autora/autorki) i żeby się chciało to czytać (przypadek czytelników i czytelniczek), to już pewna akrobatyka. Balans bez bilansu. Sztukę tę zapragnął posiąść James Schuyler, tu prozaik, przede wszystkim jednak – poeta.
Co to za koleś? Koleś zanurzony w codzienności, w prozaizmach, kumpel Johna Ashbery’ego czy Franka O’Hary (poetów szkoły nowojorskiej). Typ kanoniczny, choć absolutnie nie podporządkowujący się; kontestator. Nałogowiec i bywalec (zbyt) wielokrotny szpitali psychiatrycznych. Wyjawienie jego tożsamości – też jakoś ważne: był homoseksualistą (tu ziomkostwo chociażby z Trumanem Capotem). Dwoma słowy: przekraczający wiele.
A co poprzekraczał i poprzeinaczał w Co na kolację?. Mieszczańskie, wygodne życie, obrzydliwie nudne i obłudne. Naigrywanie się (z wszystkiego), sarkazm (zawsze w pobliżu) – to główne strategie narratora. Są więc scenki z życia bohaterów (bądź – antybohaterów), jak i lingwistyczne gierki. Sztuczny lajf. Prowizoryczne wszystko. „Co na kolację?” to najzwyklejszy komunikat; niby już komunikacja, choć taka przecież nie do końca: powierzchowna, banalna, kliszowa. Tylko tyle zaledwie da się powiedzieć w tym świecie.
Odkłamanym nieco miejscem, jakby sobie to projektował narrator, jest jedynie szpital psychiatryczny wraz z oczyszczającymi, niemiłymi, wulgarnymi nierzadko sesjami grupy wsparcia. Ale Schuyler to, proszę państwa, kpiarz. Kpiarz amerykańskiej rzeczywistości z prozaicznym rozmachem. Typowe tu historie: życie rodziny (na którą składają się ojciec, matka i dzieci, a nawet babka), spotkania towarzyskie, zakupy w markecie, mieszczański romans. Teatralne życie amerykańskich mieszczuchów przedstawiane jest w zakrzywiającym się zwierciadle: podkpiwane, bezczeszczone, obnażane. Komunikaty, które bohaterowie wymieniają między sobą, są sztuczne; ledwie frazesy, które się zna, które się gdzieś zasłyszało. Nie muszą być szczere i osobiste, mają pasować do sytuacji. Język przystaje do rzeczywistości, kiczowato się w nią wlepia. Język mieszkańców tego miasteczka jest przewidywalny, ułożony, grzeczny; etykietalnie jakby poprawny i tworzony poprawnie z błędami wedle mieszczańskich możliwości intelektualnych. Schuyler, wyczulony wszakże – jako poeta – na słowo, zestawiając frazy różnorakie, dekonstruuje drobnomieszczański świat. Sobie z niego kpi. Bohaterowie, z ust których komunikaty pochodzą, tej językowej samoświadomości nie mają. Czyli – jest fun. I zalatuje telenowelą, aż słodko. No i czasem mdli.
Przyznać muszę: to lektura obfitująca w prychnięcia. Sarkazmu i kąśliwej ironii pisarza nie chce się omijać. Brnie się przez nie czy raczej – poprzez nie w tym konwencjonalnym, sztucznym amerykańskim światku zbudowanym z poprawności różnorakich, które okazują się powierzchownie sklecone, na pewno też – nie wystarczają do prawdziwego życia. Mit naturalności runął. Schuyler to wychwycił i opisał.
A właściwie – popchnął koniuszkiem języka ten papierowy świat. I ładnie się teraz rozpada; pławiąc się
w nudzie, ale za to jak sardonicznie.
Dość interesująco sklecona historia. Bywa przegadanie, ale zdarzają się też niezłe momenty.
Zuzanna Kołupajło