Piękna okładka, chwytliwy, intrygujący tytuł, ciekawy opis – czego chcieć więcej, gdy takie pierwsze wrażenie robi na nas książka? Zdecydowanie jednak wymagania pod kątem fabuły, stylu i zaangażowania czytelnika w akcję rosną, skoro już od pierwszej chwili jesteśmy pozytywnie nastawieni do lektury. Książką, którą spotkał taki los, jest Choćbym miała za to spłonąć Moniki Sławik.
Lavender prowadzi na pozór normalne życie: pracuje w herbaciarni i stara się spełniać oczekiwania rodziny. Nikt jednak nie wie, że jej bliscy to bostoński kowen czarownic, a ona sama dodaje do zamówień klientów zaklęcia, używając do tego Mroku. Chociaż chce w ten sposób pomóc, łamie zasady i zostaje przyłapana przez Strażnika, Storma. Powinien ją zgłosić, ale zamiast tego zaczyna jej pomagać. Lavender odkrywa wkrótce, że nie jest taka jak inne czarownice i nosi w sobie dwa sprzeczne przeznaczenie, zaś od jej wyboru zależy przyszłość całego Wszechświata.
Okładka powieści Moniki Sławik jest przepiękna, a pod nią kryje się również estetyczne wnętrze pod kątem graficznym. Jak ma się do tego treść? A ma się całkiem poprawnie, a nawet dobrze. Monika Sławik nie pisze może wybitnie, ale ma dar, aby wciągnąć czytelnika na dłuższy moment i skupić jego uwagę na swojej fabule. Stworzyła naprawdę ciekawe, różne od siebie postacie, a moją największą sympatię skradł Ash.
Lavender to może nie oryginalna bohaterka, ale na pewno ma coś w sobie wyróżniające się. Podobała mi się jej determinacja, granicząca z uporem, oraz lojalność wobec swoich decyzji. Miała w sobie dużo dobra i naiwności, co było wykorzystywane. Polubiłam ją zwłaszcza w duecie z Ashem oraz ze Stormem. Storm wypada najbardziej blado z całej głównej trójki bohaterów, ponieważ jest to typowy główny bohater powieści young adult, w którym musi zakochać się główna bohaterka, a czytelniczki stracić dla niego głowę. Szczerze, to chyba byłabym większą fanką połączenia Asha i Lavender.
Autorce należy się plus za naprawdę rozbudowaną fabułę oraz świat przedstawiony. Momentami sama się gubiłam, kim tak naprawdę jest Lavender, a kim Pearl, siostra Storma. Dobrze wychodziło jej również opisywanie przestrzeni oraz krajobrazów, zwłaszcza zimowej aury siedziby Strażników w Karolinie Północnej.
Na minus jednak wypada trochę zakończenie. Moim zdaniem odrobinę zbyt brutalne, a plot twist związany ze stanem Lavender na samym końcu był moim zdaniem niepotrzebny. Momentami też akcja zamiast iść do przodu, to stała w miejscu.
Całość oceniam na porządnie napisaną young adult z elementami fantasy, która przypadnie młodszym czytelnikom. Czy wrócę do świata Niezwiązanej? Nie wiem, choć bardziej skłaniam się ku temu, niż miałabym sobie odpuścić kontynuację. Zdecydowanie dla Asha bym to zrobiła.

