Gdyby nie opis na okładce, iż to arcydzieło literatury gender, nigdy bym w tych kategoriach o tej niesamowitej książce nie myślała. Nie lubię szufladek i ramek, lubię natomiast bardzo dobrą literaturę, a taką jest powieść Caroliny de Robertis Cantoras.
Urugwaj, czasy dyktatury, i to tam i wtedy czas szukania swojej tożsamości i miłości. Życie nie czeka aż zrobi się przyjaźniej, łatwiej, bardziej. Jeśli jesteś w stanie poczuć żywotność i zadziałać w jej kierunku, doświadczysz życia.
Ta niezwykła opowieść o losach pięciu kobiet, które tworzą miejsce nad brzegiem oceanu, gdzie będą stawać się autentyczne, pełna jest wzruszeń i czułości. Kobieca miłość nie jest tu idealizowana, zdrady, złamane serca, nadużycia są przecież wpisane w ludzką naturę. Ale, co mnie zachwyciło, to poziom zmysłowości, do którego dostęp mają bohaterki. Moc elektryzującego spojrzenia, otwartość na przyjemność i chęć obdarzania nią, które wprowadzają harmonię mimo intensywności. Jest tu rewolucja, jest walka z patriarchatem, ale jest też swoboda wyrażania siebie, choć często pogubiona, ale piękna w swojej prawdzie. Te kobiety się kochają. I nawet, jeśli nie do grobowej deski, to w tych momentach, gdy ich ciała zbliżają się do siebie, jest to tak naturalne jak fale, które je wtedy obmywają.
Soczysta, zmysłowa, smutna i piękna książka o miłości, czułości, wolności i dotyku. Tak, dotyk jest także jej bohaterem. Ten zły też ma swoją rolę, ale moc dobrego ulecza, przyjmuje, tworzy wspólnotę. Cudowna książka o przynależności i nieśmiałym pytaniu "czy mogę być sobą", które przechodzi w wielki śpiew. Cantoras umieją w końcu potężnie śpiewać.