Szlachetna, delikatna księżniczka siedzi na złotym tronie, trzyma każdego mężczyznę w garści. Dookoła niej bańki mydlane, wata cukrowa, delfiny, jednorożce. Na niej - białe wrzynające się w pośladki majtki, kusa, uchylająca soczyste łono spódniczka. Ona - przydymione, nieobecne spojrzenie, subtelnie zarysowane krągłości pod obcisłym trykotem, różowe, wilgotne usta.
Pełna irytującego uroku, wdzięku, infantylizmu. Lolitka, wamp, femme fatale, dziunia, barbie – nie! Trudno ją z kimkolwiek porównać.
Może mówić i robić cokolwiek, a i tak wszyscy w końcu padną u jej stóp, nie wiedząc nawet kiedy. Nie chodzi o to, że z czytelnikiem czyni to samo, przy czym nie sposób odmówić „Candy” polotu, błyskotliwości, drapieżnego, trafiającego w sedno, poczucia humoru.
Blask (nie mylić z blichtrem) powieści Southerna i Hoffenberga wprost olśniewa, może się owszem nie podobać, nie może jednak nie uwieść. Co niektórych odstraszy groteską głębokich pchnięć narracji, zwiedzie konsekwencją nabrzmiałej fabuły, odepchnie abstrakcją napastliwych zwrotów akcji. Trudno mi jakkolwiek chwalić tę powieść, ciężko ją zareklamować inaczej niż stwierdzeniem, iż tegoroczne wydanie „Candy” pod skrzydłami łódzkiej Officyny było strzałem w dziesiątkę.
Bez wahania mogę stwierdzić – najbardziej odjechana lektura tego roku, choć to jedynie pierwsze wrażenie, na moment po przeczytaniu ostatniego zdania. Po chwili oddechu od lektury – minęło już bowiem kilka miesięcy, nadal dokładnie pamiętam dlaczego dałam się porwać i uwieść autorom: ta książka jest świetna, nie dlatego, że szokująca, wywrotowa, zaskakująca, pełna najmniej oczekiwanego. Nie chodzi też o to, że „dobrze się ją czyta”, chociaż przebrnęłam przez nią bez trudu. Zazwyczaj wszelkie synonimy lekkości w odniesieniu do dzieł czytanych i oglądanych napawają mnie odrazą i powodują bliżej nieokreślony odruch wymiotny.
„Candy” jest książką lekką. Na całe szczęście jest przy tym książką świetnie napisaną. Czytanie jej staje się przeżyciem artystycznym, nie zaś stricte rozrywkowym. Proporcje są wyważone, absurdalny humor, bezpardonowe dialogi, płynna narracja, kryształowa, jaskrawa wręcz ironia – wszystko w stu procentach dopasowane treścią do formy, żadnego uszczerbku. Candy jest zbawieniem dla przesytu przeintelektualizowanych form literackich jak również krytycznoliterackich. Wiele o niej napisano, wiele razy zinterpretowano, nie przeceniałabym jednak tej wiedzy nad, całkowicie pochłaniającą, samotną, być może próżną lekturę słodkiej Candy, w której miękkie uda mam wciąż ochotę się zatapiać.
Marta Mantaj