Już w poprzedniej recenzji książki Olgi Rudnickiej („Diabli nadali”) zauważyłem, że tempo wydawania jej kolejnych powieści przyspieszyło. Minęło ledwie pół roku od ostatniej premiery, a w witrynach księgarń można dostrzec najnowszy owoc pisarskiej pasji mieszkanki Śremu. Co więcej, informację o nim można napotkać na bilbordach. Czy to oznacza, iż wydawca uważa autorkę za jeden ze swoich diamentów? Chciałoby się więcej takich reklam zewnętrznych z książkami i ich autorkami niosącymi czytelnikom radość zamiast polityków, w których otoczeniu literatura nie występuje. Może wówczas wyniki badań Biblioteki Narodowej dotyczących czytelnictwa wśród Polaków poprawiłyby się? Powróćmy jednak do „Były sobie świnki trzy”. Powieść wydało, tradycyjnie, wydawnictwo Prószyński i S-ka.
Wprowadzenie w sytuację życiową głównych bohaterek wydało mi się godne literatury obyczajowej. Żyły, jak to się kiedyś mówiło, przy mężach, którzy należeli do warszawskiej elity i zapewniali środki na wygodne życie. Emocje towarzyszące im na początku małżeństw gdzieś się ulotniły. Jedna z małżonek zauważyła analogię pomiędzy ich związkami a prostytucją. Ludzie to nie piramidy, boją się czasu, zwłaszcza gdy na ciele zaczynają się pojawiać jego fizyczne oznaki, a za rogiem czają się młodsze, atrakcyjniejsze i nowsze. Ot, trudne życie kobiet bliżej czterdziestki niż trzydziestki, żon ważnych mężów z podpisaną intercyzą, przez tych mężczyzn zdradzanych oraz opuszczonych w sypialni. Na chwilę zapomniałem, kto napisał tę powieść, ale tylko na chwilę. Dalszy wydarzenia potoczyły się w stylu, do jakiego czytelnicy zostali przyzwyczajeni przez Olgę Rudnicką. Panie postanowiły uprzedzić pozwy rozwodowe, gdyż pozycja ubogiej rozwódki pracującej w markecie ich nie satysfakcjonowała. Jedyny stan cywilny, który pozwoliłby na utrzymanie dotychczasowego poziomu życia stanowiło wdowieństwo. Zdrowie mężów nie zdradzało objawów rychłego zgonu z przyczyn naturalnych, więc zdecydowały się na zabójstwo. Oczywiście nie posiadały żadnego doświadczenia w tej materii, co wróżyło ogromne komplikacje, ale do odważnych świat należy. I faktycznie dranie zaczęli ginąć.
Autorka uczyniła bohaterkami wariatki na wzór, stworzonych przez siebie, sióstr Sucharskich. Co prawda powołała do życia tylko trzy kobiety, ale i tak narobiły niezłego bigosu. Natalie prześcignęły dosadnością języka, lecz przypominały je nieopanowaną paplaniną. Jeden z bohaterów wyobraził je sobie jako makbetowskie wiedźmy, ale mnie skojarzyły się bardziej z gangiem Olsena, równie nieudolną trójką bohaterów duńskich komedii kryminalnych. Różnica polegała tylko na rodzaju przestępstwa i stopniu ich skomplikowania. Na szczęście panie nie musiały wszystkiego planować same, gdyż w trakcie operacji uzyskały pomocną dłoń. Mężczyźni, jak to przeważnie u Olgi Rudnickiej bywało, zostali sprowadzeni do roli pionków, niewiele mających do powiedzenia (motyw znany czytelnikom przygód sióstr Sucharskich). Policjant coś przeczuwał odnośnie zachodzących zdarzeń, ale nie zdobył dowodów, więc koledzy mu nie uwierzyli. Panie działały niby według planu, ale życie je weryfikowało, doprowadzając do komicznych sytuacji. Oczywiście wydarzenia rozgrywały się szybko, zaskakując wszystkich, włącznie z głównymi bohaterkami.
Po raz kolejny szczerze mogę polecić lekturę najnowszej pozycji mieszkanki Śremu. Jej sposób pisania gwarantuje dobrą zabawę, pełną komicznych sytuacji i nagłych zwrotów akcji. Nie sposób uniknąć porównań do losów pięciu sióstr z Mechlina, ale zapożyczenia nie stanowiły w mojej opinii wady. Tworząc „Były sobie świnki trzy” Olga Rudnicka umocniła się w czołówce autorów lekkich kryminałów wzbogaconych o dużą dawkę humoru. Byle tak dalej.