Dawno już czytanie nie sprawiało mi takiego bólu. Zachęcona wieścią, iż autor kultowego "Trainspotting" pojawia się z nową książką, ani chwili nie wahałam się by po nią sięgnąć. Zanim jednak dotarłam do pierwszego zdania w "Brudzie", przebrnąć musiałam przez dwie strony przytoczonych recenzji dotyczących niniejszej powieści. Mając na uwadze emocje i słowa w nich zawarte, rozpoczęłam lekturę. Niepokój, który ogarnął mnie niemal od razu, pogłębiał się niestety z każdą kolejną stroną...
Główny bohater, detektyw edynburskiej policji, Bruce Robertson jest bez wątpienia jedną z najgorszych pierwszoplanowych postaci w historii literatury. Jego umysł dręczony przez osobiste fobie i obsesje, narkotyki, alkohol i tasiemca to udręka dla czytającego przez blisko czterysta stron.
Otoczony, w swoim mniemaniu przez kompletnych idiotów i downów, pławi się w gierkach i intrygach wymierzonych we współpracowników i jedynych bliskich, którzy jeszcze mu zostali.
Słowo brud jest przykładem tytułu, który w stu procentach oddaje treść książki. Naturalistyczne opisy scen przemocy, seksu i narkomanii, jawne szyderstwo z moralności, chore spojrzenie na świat- to kwintesencja "Brudu".
Ekranizacja książki jest już dostępna, nie zdecyduję się chyba jednak na jej obejrzenie. Szybko za to muszę znaleźć ukojenie w innej powieści.
Jeśli ktoś, znając kontekst utoworu i zamierzenia autora, będzie w stanie odnaleźć przyjemność w lekturze tej książki, będzie w przeciwieństwem do mnie, szczęśliwcem, który nie zostanie z poczuciem straty czasu.
/MC/