Bramy domu umarłych. Steve Erikson. MAG 2012
Słyszeliście kiedyś o problemie, który rzekomo dotyka wielu pisarzy będących świeżo po swoim debiucie, ewentualnie po wydaniu przełomowej dla własnej kariery powieści? Cholerstwo to zwie się „syndromem drugiej książki” i – o ile pamięć mnie nie myli, a nie mam chwilowo jak tego zweryfikować – na przypadłość tę cierpiał w filmie „Cudowni chłopcy” Michael Douglas. Domyślacie się, o co chodzi, prawda? Jest to po prostu paniczny, niszczycielski dla mocy twórczych proces, w trakcie którego autor nie myśli o niczym innym, jak tylko o tym, czy sprosta oczekiwaniom wywołanym swoim wcześniejszym dziełem. Biedaczyna tak bardzo się stara dogodzić każdemu, że ostatecznie zawodzi wszystkich. I tak dzięki „syndromowi drugiej książki” przylega do niego etykieta „pisarza jednego przeboju”. Jeśli przełomowa powieść była naprawdę wielkiego kalibru, twórca może wcale nie przejąć się, że wszystko co stworzył później to już wyłącznie niskiej jakości popłuczyny i odcinać dalej kupony, ale ci co bardziej wrażliwsi… Cóż, tym pozostaje wzdychanie do utraconej sławy i wypłakiwanie się w poduszkę.
Dla niniejszej recenzji zagadnienie to jednak nie ma najmniejszego znaczenia, albowiem Steven Erikson po swoich debiutanckich „Ogrodach Księżyca” uderza w czytelnika naprawdę wielką dla całego gatunku fantasy rzeczą, która, przed chwilą wspomnianą poprzedniczkę, połyka w całości i przeżuwa bez popity.
Po zawierusze w Darudżystanie Wielka Pięść Dujek Jednoręki – wraz ze swymi stronnikami - zostaje wyjęty spod prawa przez cesarzową. Rebelia w szeregach armii to jednak nie jedyny problem, z jakim mierzyć musi się Imperium Malazańskie: oto na Świętej Pustyni Raraku narodzi się wkrótce Tornado – wielkie powstanie, które ma zgnieść i przepędzić z Siedmiu Wolnych Miast malazańskich okupantów. Czy to jednak przypadek, iż w tym samym czasie, w którym wielka wojna prawdopodobnie pochłonie cały kontynent, dojść ma do Konwergencji, podczas której tysiące jednopochwyconych i divers’ów (inaczej zmiennokształtnych) przeszukiwać będzie Pustynię i jej okolice w poszukiwaniu prowadzącej do ascendencji Ścieżki Dłoni? I tylko Kaptur – pan śmierci – wobec tych wydarzeń może uśmiechać się nieśmiało, albowiem wkrótce przez jego bramę przejdą niezliczone zastępy istot…
Erikson naprawdę odrobił swoje zadanie domowe i przez to „Bramy Domu Umarłych” w niemal każdym aspekcie przewyższają o przynajmniej dwie klasy „Ogrody Księżyca”: jest tu więc mniej wątków, za to są ciekawsze i o wiele lepiej poprowadzone – czytelnik nie uświadczy irytującego przeskakiwania od bohatera do bohatera, akcji do akcji, bez ładu, składu, w myśl zasady „byle upchnąć więcej”. Zredukowana została również ilość istotnych dla fabuły postaci (ze starych ostali się Skrzypek, Kalam, Crokus i Apsalar), ale ich historie i rysy psychologiczne nie przypominają powielanych po wielokroć, zmiksowanych z innych powieści fantasy klisz. Zamiast nagromadzenia efekciarskich patentów rodem ze snów erpegowego geeka dostajemy poważną opowieść o poświęceniu, woli przetrwania czy też honorze. Nawet filozoficzne wtręty, które tak zawsze mnie denerwują i wsadzane są zazwyczaj w powieściach na wyrost, byle tylko nadać całości głębi, tutaj – z nielicznymi wyjątkami – naprawdę nie przynoszą poczucia obcowania z rozważaniami nastolatka w trakcie burzy hormonów. Dlaczego tak się dzieje? Prosta sprawa: słowa wypowiadane przez powieściowych protagonistów podparte są czynami i wydarzeniami, które sam czytelnik miał wcześniej okazję ujrzeć. Gdy Duiker, rozmyślając nad swym wojennym losem, powoli pogrąża się w poczuciu rezygnacji i stopniowej utracie człowieczeństwa, wiemy, iż nie jest to tylko czcza gadka, albowiem mogliśmy śledzić losy imperialnego historyka przez te kilkaset stron i doskonale widzimy, iż jego zachowanie nie wzięło się znikąd.
Poprawie uległ również pisarski warsztat Eriksona. Grafomańskie fragmenty z „Ogrodów Księżyca” zredukowane zostały do minimum. Oczywiście wirtuozem słowa kanadyjski autor już pewnie nie zostanie, ale jak na pracowitego i wytrwałego rzemieślnika odwala naprawdę wyśmienity kawał roboty.
O ile „Ogrody Księżyca” były bardzo dobrą powieścią fantasy, tak dopiero „Bramy Domu Umarłych” możemy uznać za historię iście epicką. Wady poprzedniczki, przy jednoczesnym zachowaniu mocnych stron, zostały wyrugowane, zaś sama historia – zwłaszcza wątki Coltaine’a, Duikera i Felisin – powala swym rozmachem i dopracowaniem. Ja już wiem moim drodzy jedno. Choć zajmie mi to pewnie absurdalne ilości czasu, zamierzam zakończyć swoją przygodę z „Malazańską Księgą Poległych” dopiero po dziesiątym, ostatnim tomie. Po prostu warto, gdyż jestem przekonany, iż cały cykl stanowić będzie rozrywkę na najwyższym poziomie. Michał Smyk