"Brak tchu", George Orwell, Bellona 2011
George Bowling to typowy przedstawiciel angielskiej klasy średniej, (względnie) przykładny mąż i ojciec, pracownik branży ubezpieczeniowej, mieszkaniec przedmieść pierwszej połowy XX wieku. Na pozór postać trywialna aż do szpiku kości, pozornie nudny, typowy mężczyzna okołoczterdziestoletni. Czy ktoś taki może wogóle nadawać się na bohatera powieści? Okazuje się, że tak. George Orwell (właśc. Eric Blair, o czym być może nie wszyscy czytelnicy wiedzą), samemu wcielając się w tę jakże niepozorną postać, daje wyraz lęków i obaw ludzi swojego pokolenia. Brak tchu nie wiedzieć czemu nie jest tak powszechnie znany na całym świecie, jak Folwark zwierzęcy czy Rok 1984, mimo że traktuje o rzeczach podobnych. Jest to w zasadzie taka sama powieść-przestroga jak pozostałe w jego dorobku. Pod płaszczykiem zwyczajnej opowieści o zwyczajnym życiu zwyczajnego mężczyny, kryje się przesłanie niewidoczne na pierwszy rzut oka. Mamy tu doczynienia zarówno z warstwą dosłowną, jak i metaforyczną. Autor w pozornie pretensjonalny, a jednak (po głębszym namyśle) wnikliwy sposób, ukazuje nam rzecz wcale nie oczywistą – ulotność ludzkiego życia, przemijanie tego co w nim najważniejsze, utopię dzieciństwa. Główny bohater, podróżując do czasów swojej młodości – początkowo tylko w warstwie wspomnień, później w sposób fizyczny i namacalny – odkrywa, że nic nie jest już takie jak dawniej. Świat wytrwale prze do przodu, rzeczy zmieniają swą powłokę, sprawy przybierają zupełnie inny obrót. Coś, co jeszcze do niedawna było pewnikiem, podporą, dziś albo pokrywa kurz minionych lat albo całkowicie obróciło się w pył. Odłożone na tak zwane „później” sprawy, już nigdy nie mają szans się załatwić, obietnice wypełnić, a marzenia ziścić. Powiecie pewnie: „Zjawisko stare jak świat”, „Nic nowego pod Słońcem”. A jednak. Są to prawdy ostateczne, lecz zawsze zauważane zbyt późno, doceniane tuż po czasie, zrozumiane po wybrzmieniu ostatniego dżwięku zegara. W tym właśnie tkwi sęk.
Podobnie jak bardziej znane literackie dokonania Orwell’a i tu mamy doczynienia z krytyką systemów totalitarnych. Akcja powieści toczy się w zasadzie na przełomie dwóch wojen światowych. Bohater, sam będąc uczestnikiem pierwszej z nich, świadomie ocenia ryzyko jakie niesie za sobą druga, czyhająca już na progu dziejów. Wprawdzie wątek ten nie jest dominujący, wyraźnie jednak odzwierciedla pacyfistyczne poglądy pisarza. Ustami głównego bohatera wyraża on swój sprzeciw wobec okrucieństwa ludzi – i, co zadziwiające – ma tu na myśli zarówno tych, którzy są prowodyrami nienawiści, jak i tych, którzy rzekomo starają się jej zapobiec. Z książki wynika w sposób aż nadto przejrzysty, jak wielkie ryzyko odczłowieczenia, zezwierzęcenia wręcz, niesie za sobą każda wojna. Napadający czynią zło, które powielają też napadnięci – tyle, że pod płaszczykiem obrony. „I wszystko jest okay, bo miażdży się przecież faszystowskie twarze” – mówi Orwell ustami George’a. Koło się zamyka.
Pod względem literackim powieść moim zdaniem ważna, choć nie najważniejsza w dorobku tego autora. Niemniej nadal godna uwagi i refleksji – do jakiej niewątpliwie zmusza, chcąc nie chcąc, każdego czytelnika. Warstwie tekstowej zarzucić mogę tylko swego rodzaju rozdrobnienie, w miejscach gdzie czytamy o konkretnych nazwiskach, miastach czy dzielnicach, mogące wywołać poczucie zagubienia czy chaosu. Są jednak i takie momenty tej książki, gdzie podobne szczegóły wywołują uśmiech i zaciekawienie. Mam na myśli choćby fragment, z którego dowiadujemy się o tak fantazyjnych i bajecznych nazwach słodyczy jak: „ Rajska mieszanka”, „Pyszna niespodzianka”, Pensowy baniak” czy (i tu mój zdecydowany faworyt!) „ Słodziuchne kminkusie” (słowa uznania za ten językowy majstersztyk należą się tłumaczowi – Bartłomiejowi Zborskiemu). Swoją drogą, realnych przysmaków z dzieciństwa Orwell’a, o których prawie nikt już dziś nie pamięta...
„Oto znów jestem w Dolnym Binfield, jest rok 1900. Obok ustawionego na rynku poidła dla zwierząt woźnica przypina koniowi worek z obrokiem. W narożnym sklepiku ze słodyczami Matka Wheeler odważa cukierki za pół pensa. Przejeżdża powozik lady Rampling, na którego tylnym koźle siedzi groom w świeżo wyczyszczonych bryczesach; dłonie spłótł na piersiach. Stryjaszek Ezechiel klnie Joego Chamberlaina. Sierżant prowadzący rekrutację do wojska w szkarłatnej kurtce, ciasnych granatowych spodniach i okrągłej czapeczce bez daszka speceruje ulicą, podkręcając wąsa. Pijacy rzygają na dziedzińcu za piwiarnią „Pod Świętym Jerzym”. Królowa Wikcia mieszka na zamku Windsor, Błóg w niebie, Chrystus wisi na krzyżu, Jonasz tkwi w brzuchu wieloryba, Szadrak, Meszak i Abed Nego w piecu ognistym, a Sichon, król Amorytów, i Og, król Baszanu, siedzą na swoich tronach, patrząc na siebie, nurzając się z bezczynności, tak jest, oni bowiem nie robią nic, tylko istnieją w przynależnych sobie miejscach, tak jak para „wilków” u kominka albo lew i jednorożec z naszego brytyjskiego godła. Czy ten świat odszedł bezpowrotnie? Nie wiem. Ręczę wam jednak, że dobrze się w nim żyło. Ja, George Bowling, należę do tego świata. Wy również”.
Anna Solak