Blizna to powieść, która tak urzeka, jak rozczarowuje. Jej pierwsza połowa jest duszna, wciągająca i bardzo mroczna, druga natomiast nadal interesuje, jednak zdecydowanie odstaje od tonu narracji i ogólnego charakteru pierwszej części historii.
Jonas Ebeneser ma prawie pięćdziesiąt lat i chce się zabić. Nie wie kim jest, czuje się samotny, bez tożsamości i jakiejkolwiek potrzeby dalszego funkcjonowania. Przez całe życie był na każde zawołanie trzech kobiet. Kobiet, które stanowiły centralny punkt jego egzystencji – matki, żony i córki. Gdy zaczyna każdą z nich powoli tracić, kiedy przestaje być potrzebny, zaczyna powątpiewać w sens dalszego utrzymywania się na powierzchni. Dlatego też postanawia wyjechać do kraju, który powoli podnosi się ze zgliszcz, jakie zostawiła w nim wojna, która się przez niego niedawno przetoczyła i tam popełnić samobójstwo (nie chce bowiem, by w domu jego ciało znalazła córka, która musiałaby sobie potem radzić do końca swojego życia z decyzją, jaką podjął). Na miejscu okazuje się, że mężczyzna będzie musiał stawić czoła kilku wyzwaniom, z których nie zdawał sobie sprawy.
To, w jaki sposób Auður Ava Ólafsdóttir opisuje samotność totalną Jonasa, zasługuje na osobne opracowanie. Jego wyobcowanie oplata go jak bluszcz, krępuje ruchy, dekoncentruje i całkowicie wytrąca ze znanego mu do tej pory rytmu. Jonas to mężczyzna, który czuje się całkowicie niewidzialny i niepotrzebny, odarty z tożsamości, którą posiadał przez kilka dekad swojego życia. Jednocześnie mężczyzna jest bardzo spokojny, nie walczy ze zmianą znanej mu rzeczywistości tylko stwierdza, że skoro przestał być niezbędny, to zniknie. W dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie szuka dla siebie nowej definicji, nie walczy, nie dyskutuje.
Gdy wyjeżdża do kraju, który jest jedną wielką blizną, okazuje się, że jego umiejętności mogą się przydać, by pomóc w odbudowie zniszczeń. Jonas po raz kolejny pozwala sobie na to, by płynąć z prądem – nie buntuje się, nie odmawia, po prostu robi to, czego się od niego oczekuje. Nie jest nudny, ale jest bierny. Życie i oczekiwania innych przepływają przez niego, ale się na nim nie zatrzymują, a on nie próbuje ich łapać. Mężczyzna nie próbuje również wykorzystać szansy, jaką daje znalezienie się w innej rzeczywistości, by spróbować się zdefiniować i nabrać konturów.
Miejsce bez nazwy, w którym znalazł się główny bohater, miało być uniwersalną metaforą blizny – bywają te jednostkowe, które nierzadko sami sobie zadajemy i te zbiorcze, obejmujące całe narody, które tworzą się na podstawie jednego zdania wypowiedzianego przez konkretną osobę, a które zawierają w sobie pojedyncze rany całych społeczności. I tak jest. Każda z takich ran potrzebuje też czasu by się zabliźnić, każda z nich jest śladem doświadczonego niegdyś cierpienia i każda staje się na zawsze częścią osoby, która ją nosi. Tyle, że w pierwszej części Blizny narracja jest jednym z elementów budujących niesamowity klimat tej opowieści, a w drugiej połowie książki zostaje zastąpioną narracją „zwykłą”, która nie zmusza do takiej zadumy i analizy. Przez to całość niestety traci i rozczarowuje. O ile we fragmentach, gdzie Jonas jest „u siebie” dostajemy niekiedy zdaniem między oczy (Co innego można zastrzelić w maju poza samym sobą?), o tyle w momencie, gdy trafia do obcego kraju, klimat całości zmienia się niemal natychmiast. Szkoda, bo gdyby Ólafsdóttir postanowiła utrzymać równy nastrój w całości swojej powieści, byłaby to jedna z najbardziej przejmujących i najmocniejszych historii, jakie do tej pory w 2020 roku zostały wydane w Polsce.
Blizna jest historią, którą się bardzo dobrze czyta i która, przynajmniej w pierwszej części, buduje niesamowity, ciężki klimat. Potem jej autorka wycofuje się z tego co sprawia, że całość niestety traci. Jednak Auður Ava Ólafsdóttir nie można odmówić talentu – stworzyła bohatera, o którym można dyskutować godzinami. Chociażby z tego powodu, pomimo niedociągnięć, warto po tę powieść sięgnąć.