Big Sur, Jack Kerouac, WAB 2011
„Z kościoła nad nędznymi ulicami slumsów wiatr niesie smutną melodię „Kathleen” na dzwony kościelne, a ja budzę się cały przygnębiony i rozmazgajony, pojękując po kolejnym pijaństwie, ale głównie dlatego, że z mojego „potajemnego powrotu” do San Francisco nici, bo najpierw schlałem się jak głupi, kryjąc się wśród włóczęgów po bocznych uliczkach, a potem udałem się prosto do North Beach, żeby się zobaczyć ze wszystkimi (…) I wszystko kończy się potwornym ochlajstwem we wszystkich słynnych knajpach pieprzony „Król Bitników” wrócił do miasta i stawia każdemu.”
Król Bitników wrócił do miasta, ale tylko po to, żeby uciec z niego szybko i jak najdalej. Znów „w drodze”, ale tym razem w ucieczce od dotychczasowego życia, ciągnącej się za nim sławy i samego siebie. W „Big Sur” nie czeka nas szaleńcza podróż przez Amerykę, ale ocierająca się o szaleństwo podróż w chorobliwe stany świadomości Kerouaca. Nie ma już pewnej siebie beztroski, bezczelnego młodego wariactwa i pogoni za nieznanym, które wypełniały każdy kilometr i stronę „W drodze”. Zakręcone losy i drogi dawnych przyjaciół rozeszły się, lub naprostowały. Czasem przecinają się między sobą, ale nie wzbudzają już takiej gorączki jak dawniej. Nikt z nich już nie wskoczy bez zastanowienia w pierwszy lepszy przejeżdżający pociąg. Dla Jacka także już minął okres szaleńczych podróży w nieznane, zostaje mu tylko szaleństwo znanej i przewidywalnej codzienności. Po tym wszystkim, czego doświadczył nie czeka go nic nowego. Jedyna podróż jaka mu zostaje to wędrówka wewnątrz siebie. Podobnie jak „W drodze” gorączkowa i przepełniona szaleństwem, ale już bez beztroskiego wariactwa i wiary w swoje szerokie możliwości. W „Big Sur” Kerouac jest chory, skrajnie zmęczony, pragnący ucieczki od wszystkich i siebie samego.
„(…) podobno jestem Królem Bitników, jak piszą gazety , ale jednocześnie jestem chory i zmęczony całym tym bezdennym entuzjazmem różnych nowych młodych ludzi, którzy próbują mnie poznać i wyrzucić z siebie wszystko, opowiedzieć mi o swoim życiu, żebym podskoczył i powiedział „tak, tak, tak jest” – a ja już nie mogę.„
Słoneczne kalifornijskie wybrzeże Big Sur, które miało być miejscem ucieczki dla pragnącego samotności Jacka, zamiast uspokojenia niesie mu pomieszane z fascynacją przerażenie. Kojący krajobraz w jego świadomości nabiera kształtu nagich, wyostrzonych i wyszarpanych przez ryczące morze skał. Pomimo tego i ogarniającej go gorączki, a może właśnie dzięki niej opisuje to, co wprawia go w skrajne przerażenie w najbardziej fascynujący, hipnotyzujący sposób:
„(…) dławiło mnie w gardle i zastanawiałem się, dlaczego sława Big Sur jako pięknego zakątka przewyższa i przekracza jego straszliwość, jego Blade`owskie jękliwe bóle porodowe Stworzenia szorstkiej skały, widoki, które kiedy jedziesz nadbrzeżną drogą w słoneczny dzień, otwierają ci oczy na wiele mil straszliwych fal obmywających i rżnących brzeg jak piły.”
Podobno Kerouac uważał „Big Sur” za swoją najlepszą, najbliższą ideału książkę. Nie ma w niej już takiego zachwytu i cudownego dławienia się młodością jak „W drodze”. Słodkie i upojne szaleństwo pogoni za wolnością ustępuje miejsca gorzkiemu nią rozczarowaniu. Szalone i nieprzewidywalne dawniej przygody przepełniają się rutyną i powtarzalnością. A narkotyki i alkohol zamiast dostarczać i pogłębiać wrażenia pomagają tylko zapomnieć o tym co jest teraz. Jedyne co pozostaje niezmienne to niezwykła wrażliwość i talent Kerouaca, z którymi opisuje stany swojego „ja” pogrążającego się w znużeniu i szaleństwie z przerażającą wprost momentami plastycznością i szczerością:
„Wszystko, co mówię o sobie, zmienia się w bełkot, którego znaczenie nie trwa nawet przez chwilę, chodzi mi o moment, który wystarczyłby na moje racjonalne wysiłki, żeby się opanować, każda moja myśl zostaje rozbita na miliony części wskutek działania złożonych z milionów części myślowych eksplozji, które jak sobie przypominam, uważałem za cudowne, kiedy widziałem je po raz pierwszy po pejotlu i meskalinie, powiedziałem wtedy (wciąż niewinnie bawiąc się słowami) „Ach, manifestacja mnogości, właściwie można ją zobaczyć, to nie są tylko słowa”, ale teraz brzmi to tak „manifeścicić, ty gnić” - Aż kiedy wreszcie nadchodzi świt, mój umysł jest już tylko serią wybuchów, które stają się coraz głośniejsze i coraz bardziej „się mnożą” pękając na kawałki, niektóre świetne, orkiestrowe, a potem tęczowe, złożone z dźwięku i obrazu.”
Czytanie „Big Sur” momentami jest jak "pranie mózgu". Niektóre fragmenty wrzynają się w naszą świadomość brutalnie zaszczepiając w niej sprzeczne emocje, najgłębsze wynurzenia i gorączkowe majaki Kerouaca. Taki jest więc gorzki koniec jego drogi – w Big Sur.