"Bieszczady w PRL-u", Krzysztof Potaczała
No, no, to jest temat: Bieszczady w PRL-u. Ostatni teren nowego państwa polskiego (jednak za żelazną kurtyną), dzikie – powiedzmy – przestrzenie przyrody, a także przestrzeń przed wojną niezwykle różnorodna etnicznie i kulturowo. Miejsce legendarne i, zupełnie śmiało można powiedzieć, kultowe, do którego to wielu ludzi zjeżdżało: czy to z pewnych przymusów, czy z własnej woli.
Temat, przyznać trzeba całkiem szczerze, dość rozległy. Wydawnictwo Bosz, które wydaje bardzo ładne albumy – również o Bieszczadach, tym razem daje książkę o estetyce surowej, niewysublimowanej, mocno szarej. Jest swojsko, peerelowsko. Jakżeby inaczej.
Zatem: co to za Bieszczady w tej książce? To Bieszczady podszyte ludźmi. Widziane są oczyma pewnego mężczyzny, dziennikarza doświadczonego, reportera oraz autora książki o punkowym zespole KSU. Dużo tu takich tradycyjnie męskich spraw: polityczne pogadanki sekretarzy, prace poza domem i polowania, dużo polowań.
Na pierwszy rzut oka, a więc gdy się przegląda tak szybko i zachłannie ten – najpewniej – reportaż, widać (ja widziałam) Bieszczady łowcze, a stąd przecież jakoś blisko do ‘złowieszcze’. Ten niepokój czy raczej – te niepokoje bardzo pasują do południowo-wschodniego terenu współczesnej Rzeczypospolitej. Zachwycająca przyroda – to jedno, życie tam – to drugie. Co zrobił człowiek, a przez niego – co zrobiły prawo, nakazy, polityka peerelowskich dygnitarzy, szara rzeczywistość. Polowania, tak szybko i mocno właśnie rzucające się w oczy, nie pozostawiają złudzeń: mam do czynienia z miejscem różnorako uwikłanym w wiele spraw.
A tam, gdzie mnóstwo uwikłań, jest przecież bardzo ciekawie, choć niekoniecznie zawsze łatwo i pięknie. Ta książka nie wikła się jednak zbytnio w mit pięknych i dzikich Bieszczadów, co jest jej znacznym atutem. Opowiada o zakątku Rzeczpospolitej nieco od reszty kraju odseparowanym, głównie ze względów terenowych.
W książce czuć dziennikarską atmosferę: reportażowy zamysł, punktowanie wybranych problemów, malowniczość oddania peerelowskiej sytuacji bieszczadzkiej. Ileż tu się działo! Co za przekręty, drobne nielegale czy ogromne inwestycje z wykorzystaniem darmowej siły roboczej. Bieszczady w PRL-u to książka bardzo ludzka: w tym sensie, w jakim widać całą gamę ludzkich i nieludzkich odruchów, działań społecznych i socjalnych, związków międzyludzkich i górskich samotności.
O czym możesz więc chociażby przeczytać? Jacy pisarze i gdzie bywali w Bieszczadach, jakie książki wówczas powstały. Że kręcono tu filmy, również z udziałem miejscowej ludności. Dlaczego Żydzi, zwłaszcza po wydarzeniach marca 1968 roku, znaleźli tu schronienie. Masz okazję zupełnie niesamowitą zapoznać się z łapaczami wężów, z których na pewno jeden nie dał sobie fotografować twarzy (zacny przesąd, zacny gest). Poczytasz o, dziś już niewyobrażalnych, warunkach w wysokich górach podczas mroźnych i długich zim; że przykładowo niemal setka ludzi, związana ze sobą prześcieradłami, musiała pokonać białe, przeogromne zwały śniegu, idąc do najbliższej miejscowości. Jeśli drzemie w tobie figlarz, możesz go rozbudzić anegdotkami takimi, jak choćby ta o robieniu psikusów właścicielom motorów i motorynek. Poza tym, inaczej być nie może, cały szereg machlojek związany z zasiedlaniem Bieszczadów i z gospodarowaniem nimi; powiedzieć by można: bylejakości i niesprawiedliwości peerelowskie. Są też tematy niezwykle ważne kulturowo, a więc o obecności dawnej i nieobecności współczesnej, peerelowskiej, poprzednich nacji czy mniejszości narodowych. Po których ślady, takie jak miejsca kultu czy cmentarze, burzono. Jakie ślady więc zostały po nich, jak sobie radzono z nimi? Krzysztof Potaczała pisze na stronie 160 tak: A ślady? Ślady przykrył śnieg… Ale co udało się zachować?
Autor, niczym detektyw, odkrywa również kulisy wielkiej akcji przemianowania nazw wsi: na bardziej polskie. Rząd PRL-u wiele miał pomysłów (kuriozalnych) na to, żeby skraść Bieszczadom ich historię i kulturę, a więc wieloetniczność. Potaczała opisuje również pewien bunt chłopski. Wiele opisuje, niemało wszak mieści się na prawie 300 stronach.
Brakuje tu jednak historii jeszcze innych, nie tylko męskich. Bardzo chętnie poczytałabym o pracach i problemach kobiet czy dzieci. Ale czy to zarzut? Nie, raczej czytelniczy niedosyt. Nie da się wszystkiego o poplątanych losach Bieszczadów napisać w jednej książce. A i wszystkiego wyczytać się nie da. Niemniej: czytać warto, zwłaszcza w sezonie wakacyjnym, gdzie okazać się może, iż za tymi wszystkimi pięknymi szlakami, łąkami i widokami kryje się niełatwa historia.
Dobrze byłoby wrzucić i tę książkę do plecaka i przemierzyć z nią, podaję przykładowo, Połoninę Caryńską. Apetyt na Bieszczady będzie jeszcze większy. A słyszałam już niejednokrotnie, że w Bieszczady jedzie się tylko raz w życiu, bo potem – już tylko się do nich wraca.
Zuzanna Kołupajło