Wiara przenosi góry. Podobno, bo nikt nigdy nie widział przemieszczającego się masywu górskiego, tym bardziej takiego, którego siłą napędową byłaby sama wiara. Co jeśli to przysłowie byłoby prawdą? Wiecie kto wierzy najmocniej? Szaleńcy. Ich urojenia są całkowicie realne, tak jak realna jest sama góra. I na takim oto koncepcie opiera się Bez odkupienia Michaela R. Fletchera.
Bedeckt i jego towarzysze to najgorszy sort ludzki, mordercy i złodzieje, praktycznie bez sumienia. Gdy dowiadują się, że rosnąca w siłę sekta chce zamienić pewnego chłopca w boga, postanawiają go porwać. Oczywiście dla okupu. Musieli wiedzieć jak bardzo obłąkany jest to pomysł. Chociaż może i nie, sami też są przecież szaleni.
Szaleństwo u Fletchera odpowiada w pewnym sensie sile magicznej. Im ktoś jest bardziej niezrównoważony, tym posiada większą moc, jest w stanie bardziej oddziaływać na otoczenie. Pomysł jest prosty, acz genialny. Jeżeli dany podmiot myśli, że coś jest prawdą, to tą prawdą jest. Jedynym warunkiem jest siła przekonania jaką posiada. Nie wystarczy chcieć by nasza wizja była prawdziwa, trzeba być o tym całkowicie przekonanym. Dlatego urojenia są miarą możliwości wpływu na otoczenie, a człowiek psychicznie chory, staje się równocześnie człowiekiem niezwykle potężnym. Oczywiście moc ta jest zrównoważona postępem choroby, która nasilając się tak zwiększa siłę i możliwości oddziaływania, jak i niszczy, oplatając umysł klatką obłędu.
Cały "system magiczny" oparty na szaleństwie posiada kilka dodatkowych reguł, które poznajemy w trakcie lektury, ale w zasadzie jest bardzo prosty i opiera się na przytoczonym założeniu. Jego prostota sprawia, że staje się niezwykle efektowny w sensie prezentacji, traci jednak na głębi, która aż się prosi o ukazanie. Autor dotyka jedynie samiutkiego wierzchołka góry lodowej, której psychologiczne podwaliny nigdy nie przebijają się na światło dzienne. Po łebkach korzysta z tego, co akurat wydaje się potrzebne, nie wykorzystując pełni potencjału, jaki drzemie w tym koncepcie. Szkoda, tym bardziej, że kilka procesów jest naprawdę bardzo dobrze przedstawionych, a ich faktyczny wydźwięk nie jest oczywisty i znajduje się pod samą skórą historii.
Prym wiodą postaci. Jeżeli chodzi o świat przedstawiony – nie ma go. Bohaterowie podróżują po nijakich tłach, są w mieście, karczmie, w lesie. Miejsca są nieistotne, społeczeństwo to masa ludzka bez żadnych cech. Liczy się jedynie szaleństwo i jego rodzaje oraz koncepcja zaświatów. Reszta to tło, a raczej niewyraźna plama, oblana mrocznym sosem, bez jakiegokolwiek polotu. Wszystko dookoła jest brudne, zniszczone i spowite cieniem. Postronni ludzie giną bez jakiegokolwiek wpływu na otoczenie, świat nie posiada żadnego punktu odniesienia. Są więc orgie, są mordy, są brudne zaułki, bo być muszą, bo miało być mrocznie.
Wracając jednak do bohaterów, tutaj sprawa prezentuje się odmiennie. Wszyscy są charakterystyczni i prezentują różny rodzaj szaleństwa. Najciekawszy jest zdecydowanie władający sektą Konig, którego dopple, materialne manifestacje jego lęków, wyglądające tak samo jak on, służą mu, szukając wraz z jego licznymi odbiciami w lustrze, szansy by go zastąpić. Gehirn to Hassebrandka, paranoiczna, rozgniewana, gardząca sobą, która włada ogniem, a jej ciało płonie wystawione na słońce, regenerując się nocami. Erbrechen z kolei potrafi kilkoma słowami zawładnąć umysłem każdego człowieka, chociaż sam jest samotny nawet w tłumie ślepo wiernych, podporządkowanych ludzi. Przy nich Bedect z kompanami, czyli kobietą, ogarniętą kleptomanią i megalomanem-szermierzem, wydają się dość zwykli. A to i tak nie cała plejada postaci, które przewijają się przez strony powieści. Każda jest wyjątkowa i chociaż nie są one może zbyt rozbudowane, to rozwijają się i prezentują sobą pewną głębię.
Sama historia, jaką prezentuje nam Fletcher, jest dość prosta w założeniach, ale skonstruowana tak, by splatać się pod koniec naprawdę zgrabnie, tak że wynikiem jest satysfakcja z podążania za bohaterami. Zwrotów akcji jest całkiem sporo, autor bawi się koncepcją śmierci oraz proroctw, z czego wychodzą naprawdę fajne efekty. Momentami jest nieco zbyt wiele dłużyzn, które wnoszą doprawdy niewiele, aczkolwiek całość czyta się bardzo szybko. Scen walki jest dla odmiany niewiele, aczkolwiek jedna z nich, dziejąca się w świątynnym korytarzu jest najgorszą tego typu sceną jaką czytałem od bardzo dawna. Na szczęście to tylko (aż) kilka stron.
Narracja skacze po kilku perspektywach, ukazując akcję z poziomu bohatera, który może mieć w danym momencie najwięcej do powiedzenia. Bardzo dużo jest koszarowego, czarnego humoru i jak to z humorem bywa czasem trafionego, czasem nie. Czasem jest to poziom Achai Ziemiańskiego, innym razem styl najbardziej prymitywnych żartów Twardocha. W przeważającej części dialogi są żywe, a sytuacje przyjemnie absurdalne. Historia pewnego kota zasługuje na oddzielną sagę. Trochę felernym pomysłem wydaje się nazewnictwo. Autor czerpie garściami z języka niemieckiego, przez co imiona i nazwy są długie, nieciekawe i trudne do zapamiętania. Papierowy Księżyc przyzwyczaił do literówek, dlatego pojawia się ich tutaj na tyle, by nie dać o tym przyzwyczajeniu zapomnieć.
Bez odkupienia to pozycja, którą czyta się z zacięciem. Jest nieprzewidywalna, jak można się spodziewać po tytule, w którym pierwsze skrzypce gra szaleństwo i mimo, że poza nim świat nie przekona nikogo, nadrabia to charakterystycznymi bohaterami. Najważniejsze jest jednak, że na pewnej płaszczyźnie jest to coś nowego, co ważniejsze, ciekawego. Dla czytelnika, który gustuje w mrocznej stronie fantasy, jest to propozycja, którą warto poznać i czekać na kolejne części cyklu.