Ponieważ porównywanie jednych dzieł do drugich stanowi podstawowe narzędzie każdego nieudolnego recenzenta, z przyjemnością będę się starać nadużyć owego środka przy recenzowaniu "Betonowego pałacu". Od "Drogówki" do "Szczęśliwej Ziemi", wykorzystam co się tylko da, by pokazać, jak nietuzinkowa jest nowa powieść Gai Grzegorzewskiej.
Profesor to rzadki przykład dresiarza, który w wolnych chwila zajmuje się czytaniem Prousta i poezji Szymborskiej. Jako narrator powieści prowadzi nas po mrocznych zakątkach Krakowa, do którego to miasta wraca po dwóch latach banicji. Jak się okazuje, w czasie jego nieobecności zmieniło się tu wiele, zwłaszcza na Osiedlu, miejscu, w którym Profesor dorastał. Teraz Osiedlem rządzi niejaki Opiekun, groźny psychopata. Pod pretekstem poszukiwań zaginionej żony, Opiekun wciąga Profesora w swoje chore gierki. Jaki ma w tym wszystkim cel? Jak z całą sprawą powiązać postać Rzeźnika, seryjnego mordercy od miesięcy terroryzującego Kraków? No i w końcu dlaczego właściwie śledztwo powierzono właśnie Profesorowi, nie mającemu najmniejszych nawet zadatków na detektywa?
"Betonowy pałac" reklamowany jest jako mroczny thriller psychologiczny. No tak. Hmm. Cóż, jakby to napisać... Straszna to ściema, naprawdę. Powieść Gai Grzegorzewskiej to żadna tam wędrówka po mrokach ludzkiego umysłu, lecz dzieło na wskroś przesiąknięte konwencją Kampu. Wszystko tu wydaje się być celowo przerysowane, do granic możliwości wręcz. Ksywy i zachowanie niektórych postaci są jakby żywcem przeniesione z "Sin City", czy "Grand Theft Auto", podlane przy tym rodzimym sosem kiczu i prowincjalizmu. Sam główny bohater "Betonowego pałacu" nieraz zwraca uwagę, jak bardzo sztuczny i przesadzony jest światek, w którym przyszło mu się obracać. Nie wiem jak na to zareagują miłośnicy kryminałów - mnie akurat samo rozwiązywanie zagadek średnio interesuje - ale ja osobiście tego typu klimaty kupuję bez zastrzeżeń.
By jeszcze lepiej oddać myśl, która krąży mi po głowie, posłużę się przykładem z polskiego kina:
Kojarzycie "Drogówkę" Smarzowskiego? Jest to film, którego popularności nie mogę po prostu zrozumieć. Reżyser posłużył się wszelkimi możliwymi negatywny stereotypami dotyczącymi policji, podkręcił je nieco, a na koniec z pełną powagą próbował wmówić widzom, że tak właśnie wygląda świat. Gaja Grzegorzewska stosuje podobny manewr, z tą różnicą, iż nikomu na poważnie nie stara się sprzedać Krakowa jako miasta stojącego gwałtami, pedofilią, gangsterką, korupcją i dresiarstwem. Dystans i specyficzne poczucie humoru robią tu swoje, naprawdę. "Betonowy pałac" mocno też przypomina twórczość Łukasza Orbitowskiego, lecz i tu Grzegorzewska pokonuje swojego kolegę po piórze właśnie tym dystansem do swoich bohaterów i ich perypetii. Orbitowski głównie smucił i smęcił, Grzegorzewska zaś woli brawurowo jeździć po bandzie, co chwila puszczając oko w stronę czytelnika.
Cóż mogę dodać? Sam wśród tego kiczu bawiłem się świetnie. "Betonowy pałac" to żadne tam wielkie dzieło. W tym wypadku raczej należałoby sparafrazować klasyka i stwierdzić, iż mamy do czynienia z pierwszorzędna powieścią drugorzędną. Czyli jest dokładnie tak, jak z dobrym przedstawicielem Kampu być powinno.
Michał Smyk