Arkadia to chronologicznie druga powieść Lauren Groff. Osławiona już Fatum i furia powstała kilka lat później. Obydwie książki mają wiele cech wspólnych, co (niestety) nie zasługuje na pochwałę.
Fabuła Arkadii opiera się na pierwszoosobowej narracji Ridleya „Lutka” Stone'a. Chłopiec urodził się w hipisowskiej komunie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, która osiedliła się w stanie Nowy Jork. Lutek, dziecko ciche, schowane za spódnicą matki, małe i prawie w ogóle nie mówiące jest bacznym obserwatorem otaczającej go rzeczywistości. Dodatkowo, z jakiegoś powodu potrafi wnikać w sny i wspomnienia matki, z którą jest szczególnie związany. Jego spokojne, szczęśliwe życie zmienia się nagle, gdy ma czternaście lat – przywódca komuny zostaje aresztowany, a sama Arkadia ulega rozwiązaniu. Lutek trafia do Nowego Jorku, przeżywa szok kulturowy, ale udaje mu się jakoś zorganizować swoje życie. Okazuje się jednak, że jako dorosły mężczyzna będzie musiał wrócić do miejsca, w którym się wychował.
Podobnie jak przy okazji poprzedniej powieści Groff, ciekawie się zaczyna, ale niespecjalnie interesująco kończy. Obraz hipisowskiej komuny, niemal bukoliczne scenki opowiadane z perspektywy małego chłopca wciągają. Lutek zaczyna coraz więcej zauważać i rozumieć, przez co czytelnik dochodzi powoli do wniosku, że Arkadia nie może się udać jako projekt i że w końcu na pewno upadnie. Groff dość wiarygodnie opisuje bowiem nie tylko życie mieszkańców Arkadii jako jednej społeczności, która chce żyć w szczęściu i spokoju. Pisarka zaznacza też, że z biegem czasu w tym zbiorowisku ludzi zaczęły się pojawiać oddolne ruchy, krytyczne wobec organizacji i modelu funkcjonowania komuny. Tyle, że zanim na dobre się ten wątek rozkręcił, już się skończył.
Pierwsza część książki jest zdecydowanie lepsza od drugiej. W chwili, gdy Lutek trafia do Nowego Jorku, zaczyna się (narracyjne i fabularnie) robić coraz gorzej. Przede wszystkim, pojawienie się chłopca w wielkim mieście miało być wielką traumą. Nie było. Spotkanie miłości z dzieciństwa zostało przedstawione jako jedno z najważniejszych momentów w życiu Lutka, tyle że w powieści ten wątek potraktowany jest co najmniej po macoszemu. Z kolei powrót (nieco wymuszony) głównego bohatera do miejsca, w którym się urodził, nie niesie za sobą aż takiego ciężaru emocjonalnego, jakiego należałoby się spodziewać. Dodatkowo, Groff wplata tu wątek apokaliptyczny, który jest tak zbędny, jak śmieszny – kompletnie niewykorzystany, właściwie prawie nieopisany, nie wnosi absolutnie nic do historii Arkadii.
Arkadia do powieść, która dobrze się zaczyna, rozbudza chęci i zainteresowanie czytelnika, bo obiecuje wiele, ale nie wywiązuje się ze składanych odbiorcom obietnic. Połowę książki stanowi ciekawa, choć momentami przegadana opowieść o dziwnym, intrygującym chłopcu i ruchu hipisowskim. Druga część to z kolei nieskładna, chaotyczna historia, która momentami traci sens. Miało być przy okazji trochę z Blaszanego bębenka i nieco z powieści Atwood, a wyszło znośne czytadło. Szkoda, po Lauren Groff pomysły ma dobre, ale gubi ją brak literackiej konsekwencji.