Widok z mojego boksu to widok na świat, który już przeminął. Jerzy Pilch zamknął w felietonach jego skrawki, które czyta się z odrobiną nostalgii. Zabawnie, ironicznie, a niekiedy ze smutkiem, opsiuje czasy, gdy jako młody redaktor pracował w „Tygodniku Powszechnym” i zza swojego biurka obserwował i zapisywał rzeczywistość. I mamy tu felietony o tym, jak to Herbert gubił się w cieniu Miłosza, jak tłumy witały Jana Pawła II w Polsce i jak to po jego śmierci nastąpiła niepewność nagromadzona pytaniami, kłębiącymi się w głowie każdego Polaka. Są felietony poświęcone Kapuścińskiemu, człowiekowi, któremu dane było zobaczyć wszystkie krajobrazy świata, a ostatni, okraszony styczniową aurą, obserwował z okna warszawskiego szpitala. No i oczywiście korytarze, pokoje, zebrania, głosy odbijające się echem przeszłości i stukot maszyn rozchodzący się po ścianach redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Aura nad boksem Pilcha unosi się śmiertelna. Wiele felietonów jest wspomnieniami, napisanymi w żałobie za ich bohaterami. Ale też za utraconym światem. Przyjaciele, którzy odeszli. Postaci, które budowały tamtą polską rzeczywistość i świat, w którym żyły, stały się przeszłością. Nieodwracalną, ale zamnkniętą w pamięci tych, którzy w niej uczestniczyli.
To były czasy picia rozpuszczalnej Neski i palenia extra mocnych. Spogląda się na nie z sentymentem, ale nie sposób przywrócić to, co przeminęło. Widok z mojego boksu to jak rozproszenie mgły. Na chwilę, chociaż na czas lektury zobaczenie tego, co za nią ukryte.