Wyścig śmierci. Maggie Stiefvater. YA! 2017

Wyścig śmierci - Maggie  Stiefvater

ROZDZIAŁ SIÓDMY

PUCK

 

Nie spodziewałam się, że to będzie takie okropne.

Na plaży są już chyba wszyscy mężczyźni mieszkający na wyspie, tak to przynajmniej wygląda. Finn przekonał mnie, żeby jechać morrisem, który natychmiast się ze psuł, więc dotarliśmy ostatni. Przed nami rozciągają się dwa morza: daleki ocean głębokiego błękitu i kłębiąca się masa koni i ludzi. Nie ma tu ani jednej dziewczyny, chyba że zaliczę do nich Tommy’ego Falka, bo ma takie śliczne usta. Ludzie robią tysiąc razy więcej szumu niż ocean. Nie wiem, jak mogą się tam ruszać i oddychać, nie mówiąc o trenowaniu. Wszyscy krzyczą na konie i na siebie nawzajem. To jest jak jedna wielka kłótnia, tylko nie wiadomo, kto ma pretensje do kogo. Finn i ja stoimy u wylotu długiej, stromej ścieżki prowadzącej na plażę. Ziemia pod naszymi stopami jest zryta kopytami, pełno tu powyrywanych kawałków darni. Finn marszczy brwi, przyglądając się zbiorowisku ludzi i zwierząt na dole. Mój wzrok przyciąga koń galopujący odległym odcinkiem opuszczonej przez odpływ plaży. Jest czerwony jak świeża krew, z ciemną przygarbioną figurką na grzbiecie. Jego kopyta co kilka kroków uderzają fale, rozpryskując wodę. Widok tego zwierzęcia galopującego z zapierającą dech prędkością jest tak zdumiewająco piękny, że aż kłuje mnie w oczy.

– Tamten wygląda jak dwa konie sklejone razem – mówi Finn.

Odrywam wzrok od czerwonego rumaka i patrzę na plażę u stóp klifu.

– Bo jest srokaty – wyjaśniam. Klacz, którą wskazuje, jest czarna, nakrapiana dużymi śnieżnobiałymi łatami. Na kłębie ma małą plamkę, która wygląda jak krwawiące serce.

Oddala się od pozostałych prowadzona przez karłowatego człowieczka w meloniku.

– Bo jest srokaty – przedrzeźnia mnie Finn.

Trzepię go po głowie i szukam wzrokiem jeźdźca na czerwonym koniu, ale już go nie ma. Czuję się dziwnie podenerwowana.

– Chyba powinniśmy zejść na plażę – mówię.

– Czy wszyscy tam dzisiaj są? – pyta Finn.

– Na to wygląda.

– Skąd weźmiesz konia?

Nie bardzo wiem, co odpowiedzieć, dlatego pytanie Finna mnie irytuje. Robię się jeszcze bardziej rozdrażniona, kiedy zauważam, że oboje stoimy dokładnie w takiej samej pozycji, więc albo ja stoję tak jak mój brat, albo on stoi tak jak ja. Wyjmuję ręce z kieszeni i warczę:

– A co to, zgaduj-zgadula?

Usta i brwi Finna rozciągają się w dwie równoległe linie. To jego popisowa mina, chociaż nie bardzo wiadomo, co ma oznaczać. Kiedy był mały, mama z powodu tego grymasu nazywała go żabą. Teraz, gdy już czasami się goli, nie przypomina płaza tak bardzo jak kiedyś. Mój brat robi swoją żabią minę i wślizguje się w tłum. Mam zamiar pójść za nim, kiedy nagle jakiś przeszywający lament sprawia, że nie mogę się ruszyć. To srokata klacz. Jest w pewnej odległości od pozo stałych, patrzy na nich albo na morze. Odrzuciła głowę do tyłu i wydaje dźwięk, który nie przypomina rżenia. To krzyk. Jej głos jest bardziej donośny niż wiatr, szum fal, zgiełk krzątających się ludzi. Unosi się ponad innymi odgłosami. To lament pradawnych drapieżników. Tysiące mil morskich dzieli go od wszelkich dźwięków, które mógł by wydać z siebie zwykły koń.

To jest potworne.

Mogę myśleć tylko o jednym: czy to taki głos słyszeli moi rodzice jako ostatni? Jeśli natychmiast nie zejdę na plażę, może nie starczyć mi odwagi. Wiem o tym. Czuję to. Moje nogi przypominają wodorosty. Drżę tak mocno, że prawie skręcam kostkę, wpadając w dziurę wybitą przez końskie kopyto. Oddycham z ulgą, kiedy łaciata klacz przestaje wyć, ale gdy schodzimy, nie da się ukryć, że eich uisce nawet zapachem różnią się od prawdziwych koni. Dove pachnie delikatnie sianem, trawą i melasą. Eich uisce cuchną mięsem, solą, odpadami i rybami. Staram się oddychać przez usta i myśleć o czymś innym. Pod nogami plączą się niepilnowane przez ni kogo psy. Konie wymachują kopytami, a ludzie spluwają na ziemię, tak jakby wierzyli, że to ochroni jeźdźców. Są bardziej rozjuszeni niż teriery u rzeźnika. Cieszę się, że Finn zniknął w tłumie, bo czułabym się okropnie, gdyby mnie oglądał w stanie takiego oszołomienia. Prawda jest taka, że nie bardzo wiem, skąd wziąć konia na wyścig, nie mając gotówki. Moja wiedza na temat tych zawodów pochodzi z czasów, kiedy wszyscy chłopcy w szkole chwalili się, że gdy dorosną, wystartują w Wyścigu Skorpiona. W rzeczywistości żaden z nich tego nie zrobił, na ogół po prostu wyjeżdżali na stały ląd albo zostawali farmerami, ale ich ówczesne wielkie plany są teraz dla mnie pewnego rodzaju źródłem informacji. Szczególnie że mój dom był jednym z niewielu, w których nie interesowano się wyścigami.

– Dziewczyno! – rzuca człowiek przytrzymujący dereszowatego konia. Zwierzę grzebie kopytami i szarpie się, jakby galopowało w miejscu. – Patrz pod nogi!

Spoglądam na ziemię, ale i tak dopiero po chwili dostrzegam narysowany na piasku okrąg, przecięty śladem moich butów. Wyskakuję z niego.

– Zostaw to! – krzyczy facet, kiedy próbuję odtworzyć okrąg. Dereszowaty ciągnie go w stronę przerwy w linii.

Cofam się i znowu na mnie wrzeszczą – dwóch mężczyzn niesie chłopca z krwawiącą raną na głowie. Chłopiec przeklina. Odwracam się gwałtownie i potykam o zaniedbanego, bezpańskiego psa.

– Niech cię cholera! – rzucam do psa tylko dlatego, że on mi nie odpowie.

– Puck Connolly!

To Tommy Falk ze swoimi ślicznymi ustami.

– Co tutaj robisz?

Wydaje mi się, że to właśnie powiedział. Głosy innych ludzi zagłuszają większość jego słów, a wiatr kradnie resztę.

– Szukam meloników – mówię.

Czarne meloniki mają wyróżniać dealerów. Na pozostałej części wyspy kogoś, kto nosi melonik, nazywa się handlarzem, od handlarzy koni, i nie jest to pochlebne określenie. Meloniki czasem wkładają też chłopcy, którzy chcą wyglądać na buntowników. Najczęściej jednak wyglądają jak kretyni.

– Nie słyszę! – krzyczy Tommy.

Ale wiem, że słyszał. Tylko nie wierzy własnym uszom. W każdym razie nie ma znaczenia, czy Tommy jest głuchy jak pień, czy nie, bo dostrzegam melonik na głowie karłowatego człowieczka, który wcześniej trzymał łaciatą klacz.

– Dziękuję! – wołam do Tommy’ego, chociaż właściwie wcale mi nie pomógł.

Zostawiam go za sobą i lawiruję w tłumie w kierunku karła. Z bliska nie wydaje się tak niski, za to wygląda, jakby kilka razy solidnie oberwał cegłą w twarz: dwa razy dla jej spłaszczenia i co naj mniej raz na dokładkę. Widzę, że z kimś się kłóci.

– Sean Kendrick – rzuca handlarz.

Nazwisko brzmi znajomo, szczególnie wypowiedziane tym pogardliwym tonem. Karzeł w meloniku ma niepasujący do swej postury, twardym „h”. – He. Woda morska uderza mu do głowy. To co on takiego wygaduje o moich koniach?

– Nie chciałbym tego powtarzać – odpowiada uprzejmie jego rozmówca.

To doktor Halsal z błyszczącymi czarnymi włosami rozdzielonymi z boku równym przedziałkiem. Lubię pana Halsala. Jest bardzo rozsądny. To krępy, zadbany mężczyzna, który bardziej przypomina naszkicowaną postać z port retu niż osobę z krwi i kości. Kiedy miałam sześć lat, chciałam wyjść za niego za mąż.

– Jest szalony jak ocean – mówi handlarz w meloniku. –Chodź, pan, jak jej dosiądziesz, będziesz pan chciał ją kupić.

– Tak czy owak – stwierdza doktor Halsal – obawiam się, że będę musiał dać za wygraną.

– Jest szybka jak diabeł – przekonuje karzeł, ale doktor już się odwraca, a jego plecy nie słuchają handlarza.

– Przepraszam – mówię, a mój głos wydaje mi się bardzo cienki.

Karzeł się odwraca. Jego niedopasowana twarz wygląda przerażająco, kiedy jest zirytowany. Próbuję zebrać myśli i sformułować poważnie brzmiące pytanie. – Czy zawiera pan kwinty? Kwinta to kolejna rzecz, o której dowiedziałam się od kolegów marzycieli. To zakład, coś w rodzaju hazardu. Czasami handlarz pozwala wziąć konia za darmo pod warunkiem, że dostanie cztery piąte wygranej w wyścigu, czyli niewiele, chyba że mówimy o pierwszym miejscu. Wtedy można sobie za to kupić całą wyspę. No, w każdym razie większą część Skarmouth – tę, która nie jest własnością Benjamina Malverna. Karzeł spogląda na mnie i odpowiada:

– Nie. – Widzę jednak, że myśli: „Nie dla ciebie”.

Wewnątrz trochę się trzęsę, bo dotąd jakoś nie przy szło mi do głowy, że spotkam się z odmową. Czy aż tylu ludzi chce dosiadać eich uisce, że handlarze mogą być wybredni?

Słyszę własne słowa:

– Dobrze. Czy mogę prosić o wskazanie kogoś, kto się tym zajmuje – i dodaję pośpiesznie – proszę pana? – bo tata powiedział kiedyś, że zwrot „proszę pana” zmienia oprycha w dżentelmena.

Gnom na to:

– Meloniki. Ich się pytaj.

Czasem oprych pozostaje oprychem. Gdybym była młodsza, naplułabym mu na buty, ale mama oduczyła mnie tego zwyczaju z pomocą niebieskiego stołeczka przy umywalce i dużej ilości mydła, którą dokładnie wymyła mi buzię, mówiąc, że jeśli wpadł mi tam jakiś pa proch, nie będę musiała więcej pluć, żeby się go pozbyć, bo już na pewno go nie ma. Więc tylko odchodzę bez podziękowania – był jeszcze mniej pomocny niż śliczny Tommy Falk – i dalej toruję sobie drogę przez tłum w poszukiwaniu następnego melonika; skutek jednak jest ten sam. Wszyscy od razu odmawiają rudowłosej dziewczynie. Jeden marszczy brwi, kolejny się śmieje, a jeszcze inny nawet nie czeka, aż skończę zdanie.

Zbliża się pora lunchu i mój żołądek zaczyna warczeć. Jacyś ludzie sprzedają jeźdźcom jedzenie, ale wszystko jest drogie, w dodatku mam wrażenie, że śmierdzi krwią i zepsutą rybą. Nie ma śladu Finna. Na plażę zaczyna wkradać się przypływ i ci mniej odważni już ją opuścili. Wycofuję się pod ścianę klifu i staję plecami do kredowej skały, rozczapierzając palce na jej zimnej powierzchni. Jakiś metr nad moją głową kończy się ciemniejsza część skały. To poziom, do którego za kilka godzin podniesie się woda. Widzę siebie, jak stoję w tym miejscu i czekam, aż pochłonie mnie ocean. Czuję pieczenie pod powiekami, do oczu napływają mi łzy gniewu. Najgorsze jest to, że w pewnym sensie cieszę się z takiego obrotu spraw. Te przerażające po twory nie mają nic wspólnego z Dove i nie potrafię sobie nawet wyobrazić, że dosiadam jednego z nich, nie mówiąc już o zaprowadzeniu go do domu i uczeniu go przez miesiąc, żeby jadł drogie krwiste mięso, a nie mnie. Czasem dzieci łapią latem ważki, przywiązują im nitki tuż za oczami i trzymają je jak domowe zwierzątka. Ci mężczyźni ze swoimi eich uisce przypominają takie ważki na nitkach. Konie ciągną ich w tę i z powrotem, jakby nic nie ważyli. Nie chcę myśleć, co te stworzenia mogłyby zrobić ze mną.

Patrzę w morze. Przy brzegu woda jest turkusowa w miejscach, gdzie powpadały do niej bloki skały kredowej, i czarna tam, gdzie głazy porastają ciemnobrązowe krasnorosty. Za tą wielką wodą znajdują się miasta, w których zniknie Gabe. Wiem, że nigdy więcej go nie zobaczymy. I nie będzie wcale pocieszające, że żyje gdzieś tam daleko. Jego wyjazd stanie się dla nas dokładnie tak samo straszny jak śmierć rodziców. Mama mówiła, że pewne rzeczy nie dzieją się bez powodu, że czasami przeszkody są po to, żeby powstrzy mać nas przed popełnianiem głupstw. Często mi to powtarzała. Ale kiedy powiedziała to samo Gabe’owi, tata wytłumaczył mu, że czasami to po prostu znak, że trzeba się bardziej postarać. Biorę głęboki oddech i ruszam w kierunku jedynego faceta w meloniku, który nie unika mojego wzroku. Karła. Został mu już tylko jeden koń: srokata klacz, która wcześniej krzyczała.

– Hej, ty! – woła, gdy już mam go minąć.

– Chyba musimy porozmawiać – mówię. Czuję, że wyglądam nieprzyjaźnie i nieporządnie. Cały urok, jakim dysponowałam na początku, znikł.

– Z ust mi to wyjęłaś. Właśnie się zwijam. Ja nie chcę tu jutro wracać, a ty chcesz mieć each uisce, prawda? Ile za nią dasz?

Pierwsza moja myśl to: „Hm, ile właściwie mam?”. Potem idę po rozum do głowy i przypominam sobie jego wcześniejszą niechęć do współpracy.

– Nie mogę zapłacić od razu – odpowiadam. Muszę się tego trzymać. Jeżeli Gabe zostawi nas samych, to nie zanosi się na to, żeby w najbliższym czasie nasza sytuacja miała się poprawić. – Interesuje mnie kwinta.

– Ta klacz jest wyjątkowa – zachwala gnom. – W tej chwili to najszybsze stworzenie na wyspie. – Odsuwa się tak, żebym mogła ją obejrzeć. Zwierzę się denerwuje, wokół nosa przez ogłowie ma przewleczony łańcuch. Jest zabójczo piękne i gigantyczne. Mam wrażenie, że musiałabym ustawić dwie Dove jedną na drugiej i dosiąść tej na górze, żeby móc spojrzeć srokatej w jej dzikie oczy. Cuchnie jak zwłoki wyrzucone na brzeg w czasie sztormu. Nagle klacz spostrzega psa, który biega wolno po plaży. W jej wzroku jest coś bardzo niepokojącego.

– W takim razie chętnie pan na nią postawi – mówię.

Jestem rozdrażniona, ale staram się, by mój głos brzmiał profesjonalnie. Ciężko jest walczyć o to, by być traktowanym jak równy partner w negocjacjach, kiedy myśl o dobiciu targu przyprawia człowieka o mdłości.

– Nie mam ochoty przyjeżdżać tu drugi raz po zapłatę – stwierdza handlarz.

Zakładam ręce. Udaję, że jestem Gabe’em. On potrafi być niewzruszony i wyglądać, jakby mu nie zależało, podczas gdy w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Staram się zdobyć na maksymalnie znudzony ton.

– Albo mówi pan prawdę, albo nie. Jeżeli ona jest najszybszym czworonożnym stworzeniem na wyspie, to dlaczego pan wątpi, że jej start w wyścigu przyniesie więcej niż cena, którą mógłby pan za nią dostać?

Karzeł przeszywa mnie wzrokiem.

– To nie do niej nie mam zaufania.

Patrzę na niego spode łba.

– To samo sobie właśnie myślałam.

Nagle zaczyna się śmiać.

– W takim razie wsiadaj – rzuca. – Zobaczmy, jak ci z nią pójdzie. – Wskazuje głową na piasek. Leży na nim siodło z uniesionym łękiem. Biorę głęboki wdech i staram się wymazać z pamięci jej wcześniejszy krzyk. Próbuję zapomnieć, jak zginęli moi rodzice. Muszę myśleć o Gabie i wyrazie jego twarzy, kiedy mówił, że wyjeżdża. Mam wrażenie, że drżą mi ręce, choć w rzeczywistości są nieruchome. Dam radę.