Upadek ognia. Elise Kova. Galeria Książki 2021. Rozdział I

Upadek ognia - Elise Kova

Rozdział 1

Świat płonął.

Gęsty dym. Popiół. Nieznośne gorąco.

Vhalla prześlizgiwała się między cienistymi postaciami. Biegła przez noc, coraz szybciej, od jednej przerażającej sceny do drugiej, jakby w stronę końca świata. Ciemni, pozbawieni twarzy ludzie zaczęli się do niej zbliżać, przeszkadzając jej, przytłaczając ją.

Łzy płynęły jej po policzkach, kiedy wyciągnęła rękę, by odepchnąć pierwszego. Widmo wydało z siebie mrożący krew w żyłach krzyk i zniknęło, rozpływając się w dymie. Czubki jej palców musnęły kolejne – znów wrzask. Nie chciała się posuwać dalej, ale jej serce dudniło jednym słowem – szybciej, szybciej, szybciej.

Dlatego Vhalla biegła. Biegła, a każde cieniste widmo, z którym się zetknęła, rozpływało się w ciemności, która powoli ją osaczała. Nic nie mogło zagłuszyć krzyków umierających widmowych ludzi, krzyków, które odbijały się echem w jej duszy – ani dłonie przyciśnięte do uszu, ani jej własne wrzaski.

I nagle zapanowała cisza.

Vhalla powoli opuściła ręce, otworzyła jedno oko, a później drugie. Za nią nie było niczego, obok niej również, a ścieżkę przed nią oświetlał ostatni migoczący płomień pochłaniający budynek, który się zapadł. Niewidzialna siła sprawiła, że jej stopy przesunęły się o cal, później o kolejny, w stronę gruzu. Spóźniła się. Spóźniała się za każdym razem, każdej nocy.

Zaczęła rozgarniać gruz – blok po bloku. Płomienie lizały jej dłonie, ale nie paliły. Nawet nie wydawały się gorące. On znajdował się na dnie i na nią czekał. Vhalla objęła zmaltretowane, zakrwawione ciało zabitego przyjaciela i płakała aż do bólu gardła.

 – Sareem – załkała w jego zalane krwią ramię. – Obiecuję, następnym razem będę szybsza. Proszę, nie czekaj na mnie.

Jego ręce ożyły i złapały ją za ramiona. Odwrócił ich z niespodziewaną siłą, uderzył nią o ziemię, jego trup przycisnął ją do bruku ulicy. Połowa jego twarzy była zmiażdżona, krew kapała z niej na ramię Vhalli.

 – Vhallo – wysyczał. Brakowało mu części szczęki, a pozostała kość poruszała się niezgrabnie. – Dlaczego nie przyszłaś?

 – Próbowałam! – wykrzyknęła błagalnie. – Przepraszam, ­Sareemie, przepraszam!

 – Nie było cię tam. – Trup jej przyjaciela nachylił się do przodu i prawie dotknął jej twarzy. – Nie było cię tam, a ja zginąłem z twojego powodu.

 – Przepraszam! – wrzasnęła.

 – Byłaś z nim. – Jego uścisk odcinał dopływ krwi do rąk Vhalli i zdrętwiały jej palce. – Byłaś z nim! – Potrząsnął nią. – Gdzie on teraz jest? Gdzie on teraz jest? – pytał jej przyjaciel z dzieciństwa, potrząsając nią jak szmacianą lalką, uderzając jej głową o ziemię.

* * *

Vhalla szarpała się z przytrzymującymi ją rękami, które znów nią potrząsnęły.

 – Nie, nie! Próbowałam cię ocalić! – załkała.

 – Vhallo, obudź się! – rozkazał inny głos i dziewczyna gwałtownie uniosła powieki.

Dłonie Larel przesuwały się w górę i w dół jej rąk. W ciemnych oczach kobiety malowała się troska. Vhalla zamrugała, pozbywając się obrazu zabitego przyjaciela. Wspomnienie Sa­reema sprawiło, że żołądek podjechał jej do gardła, i przetoczyła się na bok, żeby zwymiotować do podstawionego nocnika.

 – To już trzecia noc z rzędu – powiedział głos od strony drzwi. Ten sam, który słyszała przez ostatnie dwie noce.

Vhalla podniosła głowę i otarła ślinę z brody. W wejściu stał czarodziej, nie wyglądał na zadowolonego.

 – Odpuść jej. – Larel nie była rozbawiona.

 – To wy mi odpuśćcie.

Czarodziej ziewnął, ale groźba w głosie Larel sprawiła, że jedynie posłał Vhalli znaczące spojrzenie i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Vhalla zakrztusiła się po raz ostatni, jej stan psychiczny i fizyczny poprawiał się z każdą chwilą. Podniosła się do pozycji siedzącej, przetarła oczy dłońmi i mruganiem pozbyła się ostatnich resztek wizji.

 – Vhallo – szepnęła Larel i położyła dłoń na czubku jej głowy. Usiadła na łóżku i ją przytuliła.

 – Już w porządku, nic mi nie jest – wymamrotała Vhalla w obejmujące ją ramiona przyjaciółki.

 – Zostanę.

 – Nie, nie możesz zostawać każdej nocy. – Pokręciła głową, ale nie zrzuciła dłoni, które uspokajająco głaskały jej splątane brązowe włosy.

 – A kto tak mówi? – Zajęła swoje miejsce między Vhallą a ścianą.

Było ciasno, ale dziewczyna czuła się zbyt wyczerpana, żeby zaprotestować.

Leżały twarzami do siebie i trzymały się za ręce. Vhalla zmrużyła oczy i w słabym blasku księżyca przyjrzała się przyjaciółce, która odpowiedziała spojrzeniem. Niosąca Ogień mog­ła przywołać myślą płomień i zapewnić im światło, ale tego nie zrobiła.

 – Larel – jęknęła cicho Vhalla.

 – Powinnaś się przespać. – Sam ton głosu przyjaciółki podpowiadał Larel, że dziewczyna zaraz straci przytomność.

 – Jutro jest ostatni dzień. – Po śnie jej uczucia były jak lawina pędząca w stronę krawędzi urwiska. Mogła jedynie dać się jej ponieść. Od czasu procesu przed pięcioma dniami z niczym sobie nie radziła.

 – Owszem, a major Reale będzie cię zmuszać do jeszcze większego wysiłku. – W głosie Larel brzmiało zdecydowanie, niewzruszone jak góra. Kobieta była jedynym stabilnym fundamentem, który jeszcze pozostał Vhalli.

 – A jaki to ma sens? – szepnęła drżącymi wargami. – W chwili, kiedy dojdzie do walki, będę martwa. – Vhalla początkowo fantazjowała na temat tego, co napotka na Północy, w rozdartej wojną krainie, do której miała wymaszerować jako żołnierz Cesarstwa. Ale sny i poczucie winy zużywały jej zdecydowanie, aż pozostała jedynie skorupa.

 – Wcale nie – sprzeciwiła się Larel.

 – Z niczym sobie nie radzę! – Głos Vhalli brzmiał żałośnie, nawet w jej własnych uszach. Ale przestała się tym przejmować. Przywołała fałszywą siłę, aby przetrwać proces, ale teraz ta siła zniknęła.

 – Cicho – rozkazała Larel. To już nie była kwestia do dyskusji. – Musisz spać.

Vhalla ścisnęła wargi.

 – Obudzisz mnie? – spytała w końcu.

 – Tak – odparła kobieta, jak co noc.

 – Nie wiem, jak będę spała bez ciebie w czasie marszu – wyszeptała Vhalla.

 – Teraz nie musisz się tym przejmować. Odpocznij. – Larel delikatnie ucałowała kostki jej palców, a wtedy dziewczyna w końcu ustąpiła i zamknęła oczy.

Nie spała długo. Larel obudziła ją tylko raz, co i tak było postępem w porównaniu z poprzednimi czterema nocami.

W blasku dnia Niosąca Ogień była na tyle uprzejma, by nie wspominać o koszmarach Vhalli. Po nadejściu świtu bez słowa opuściła jej komnatę, pozwalając przyjaciółce ubrać się i przygotować na kolejny dzień.

Vhalla miała wrażenie, że całe jej ciało jest sztywne i obolałe, przez co ubieranie trwało dwa razy dłużej niż zwykle. Poruszyła ramionami i przechyliła głowę z boku na bok, wkładając czarną szatę. Popatrzyła na swoje odbicie – ciemnobrązowe oczy ze złotymi plamkami wyglądające z wychudzonej twarzy i otoczone ciemnymi kręgami. Nawet jej śniada skóra, typowa dla Wschodu, nabrała szarego odcienia. Vhalla uniosła dłoń do krótkich włosów, przypominając sobie popołudnie po wydaniu wyroku, kiedy je obcięła.

 – Nienawidzę tego – powiedziała na głos, niepewna, czy mówi do włosów, czy do całego odbicia.

Stopy poniosły ją w stronę przeciwną niż strumień ludzi kierujących się do kuchni. Nie była głodna. Wątpiła, by dziś udało jej się cokolwiek przełknąć. Został jej jeden dzień przed wymarszem i opuszczeniem wszystkiego, co znała. Nigdy nie była zbyt łakoma, ale teraz jej apetyt skurczył się do twardej jak kamień pestki.

Weszła do sali ćwiczeń Wieży, która zajmowała cały środek jednej z kondygnacji. Okrągłe pomieszczenie otaczał niski murek, który służył jako bariera oddzielająca widzów i oczekujących uczniów.

Za wysokim biurkiem już stała kobieta.

 – Pani major – odezwała się Vhalla, wchodząc do środka.

 – Yarl. – Pochodząca z Południa major Reale była kobietą ze stali i emanowała podobnym ciepłem. Jej lewe oko zasłaniała metalowa płytka, połączona bezpośrednio z kością. – Wcześnie przyszłaś.

 – Nie mogę się powstrzymać – odparowała z nutą sarkazmu, który coraz częściej towarzyszył jej słowom. Nie wiedziała, skąd się wziął, i była zbyt zmęczona, by się przejmować.

 – Cóż, dziś nie pracujesz ze mną. – Major podniosła wzrok jedynie na chwilę, po czym wróciła do oceniania prac na biurku.

 – Nie? – Vhalla nie wiedziała, dokąd miałaby pójść. Zgodnie z rozkazami Senatu nie wolno jej było opuszczać Wieży. Pozostawała własnością korony do zakończenia wojny na Północy. Albo własnej śmierci.

 – Minister chce cię widzieć.

Vhalla umiała rozpoznać, kiedy została odprawiona, a major Reale nie była najbardziej przyjazną z kobiet.

Ponieważ trwała pora śniadaniowa, korytarz Wieży był pusty. Większość mieszkańców tłoczyła się w kuchniach kilka pięter wyżej. Kiedy Vhalla mijała jadalnię, doleciał do niej zgiełk, ale była zbyt odrętwiała, by go usłyszeć.

Za jej komnatą, prawie na szczycie Wieży, znajdował się gabinet ministra czarów i jego kwatera. Na wszystkich pozostałych drzwiach wisiały tabliczki z imieniem mieszkańca. Na tych, przed którymi stała, umieszczono odlany w srebrze symbol Wieży Czarodziejów, zwiniętego w kłębek smoka podzielonego na dwie części – Pęknięty Księżyc.

Przeniosła wzrok wyżej.

Pozostały jeszcze jedne drzwi, wyłaniające się zza zakrętu prowadzącego w górę korytarza. Nie było na nich żadnego znaku. A choć nikt nie umiał tego potwierdzić, Vhalla podejrzewała, do kogo należały. Od wielu dni nie widziała swojego widma i nie miała od niego wieści, nie wiedziała też, jak mogłaby się z nim skontaktować, nawet jeśli coś w jej wnętrzu błagało, by to zrobiła. Dziewczyna przełknęła ślinę i zapukała do drzwi przed sobą, bo inaczej mogłoby ją ponieść i podeszłaby do następnej komnaty.

 – Chwileczkę. – Drzwi otworzyły się i przywitał ją Połud­niowiec o krótko przyciętych jasnych włosach, lodowatych niebieskich oczach i koziej bródce. Jego wargi wygięły się w uśmiechu. – Vhallo, wejdź, proszę. – Minister Victor wprowadził ją do środka.

Została przyjęta w luksusowym gabinecie – wciąż jeszcze nie była przyzwyczajona do takiego bogactwa. Gruby błękitny dywan pod stopami boleśnie przypominał jej Cesarską Bibliotekę. Szybko usiadła na jednym z trzech krzeseł ustawionych przed biurkiem.

 – Właśnie kończyłem śniadanie. Jesteś głodna? – Wskazał na talerzyk wypełniony różnymi ciastkami.

 – Nie. – Pokręciła głową, złożyła razem dłonie i zaczęła się bawić palcami.

 – Nie? – Minister przechylił głowę. – Na pewno nie zdążyłaś nic zjeść.

 – Nie jestem głodna.

 – Vhallo – zbeształ ją przyjaznym tonem. – Musisz zacho­wać siły.

Wpatrywała się w muffinkę w jego wyciągniętej dłoni. Wyszkolenie wygrało i Vhalla posłuchała mężczyzny o wyższej pozycji. Bez entuzjazmu skubała ciastko, ale ministrowi to wystarczyło.

 – Czyli to już jutro – stwierdził oczywistość.

 – Tak.

 – Zanim wymaszerujesz, chciałbym omówić z tobą parę kwestii. – Kiedy mówił, Vhalla wciąż skubała jedzenie. – Przede wszystkim chcę, żebyś wiedziała, że nikt w Wieży nie życzy ci źle.

Kilka sińców po szkoleniu z major Reale mogłoby świadczyć, że jest inaczej, ale dziewczyna zapchała sobie usta babeczką.

 – Poinformowałem cały Czarny Legion, że masz być bezustannie strzeżona i chroniona. Jesteś pierwszą Kroczącą z Wiatrem od ponad stu pięćdziesięciu lat i chciałbym, żebyś pożyła dość długo, by uczyć się w Wieży.

 – Czy poinformowaliście Senat o tej decyzji? Jestem przekonana, że oni pragną mojej śmierci.

 – Złość do ciebie nie pasuje. – Minister odchylił się do tyłu i złożył razem dłonie.

 – Przepraszam – wymamrotała i ukradkiem odłożyła nadgryzioną muffinkę na talerz.

 – Musisz wrócić żywa, Vhallo. – Mężczyzna wpatrywał się w nią z namysłem. – Musisz uwierzyć, że ci się to uda.

Vhalla nie wiedziała, jak miałaby utrzymać się przy życiu, skoro ledwie radziła sobie z magią. Na Matkę, kiedy zamykała oczy, już po kilku minutach dręczyły ją koszmary.

 – Dobrze. – Udała, że się zgadza.

Minister tylko westchnął w odpowiedzi.

 – Pomoże ci, jeśli dam ci cel? – Pochylił się do przodu i oparł łokcie na biurku, jakby zamierzał jej zdradzić wielką tajemnicę. – Jest coś, czego potrzebuję… a tylko ty, jako Krocząca z Wiatrem, możesz to odzyskać.

Vhalla wyprostowała się odruchowo.

 – Co to? – spytała w końcu, wypowiadając na głos słowa wiszące w powietrzu.

 – Na Północy ukryto coś bardzo potężnego. Im dłużej pozostaje bez nadzoru, tym większe ryzyko, że wpadnie w niewłaściwe ręce lub zostanie wykorzystane przeciwko naszym siłom, jeśli klany z Północy zorientują się, co posiadły.

Vhalla zastanawiała się, jak to miałoby jej pomóc.

 – Co to takiego? – Spośród wszystkich jej uczuć zwyciężyła ciekawość.

 – Starożytna broń z innych czasów, czasów, kiedy magia była dziksza i bardziej boska. – Przerwał, rozważając kolejne słowa. – To topór, który podobno może przeciąć wszystko, nawet duszę.

 – Czemu coś takiego miałoby istnieć? – Nie umiała sobie wyobrazić przyczyny.

 – Cóż, najpóźniejsze zapiski na jego temat brzmią bardziej jak fantazja. – Minister w zamyśleniu pogłaskał się po brodzie.

 – Skąd pewność, że on rzeczywiście istnieje?

 – Wiem to z dobrego źródła. – Minister wrócił do sedna sprawy. – Musisz go odzyskać i sprowadzić tutaj. – Postukał w swoje biurko.

 – Ale jeśli jest tak niebezpieczny… – Vhalla myślała na głos. Czuła, że brakuje jej jakiejś ważnej informacji, ale mężczyzna nie był zainteresowany jej udzieleniem.

 – Jak już mówiłem, nie chcemy, żeby wpadł w niewłaściwe ręce. Poza tym uczyniłby swojego właściciela niemal niezwyciężonym. – Pozwolił, by te słowa zawisły w powietrzu, a Vhalla była dość bystra, by domyślić się, co chciał jej powiedzieć. Jeśli właściciel topora był niemal niezwyciężony, a jej udałoby się go odnaleźć, to może uszłaby z życiem na Północy. – Pomożesz mi w tym, Vhallo?

Wahała się jeszcze przez długą chwilę. Wpatrywała się w lodowate oczy ministra, oczy człowieka, który porwał ją, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Ale były to oczy mężczyzny, który się o nią zatroszczył, uzdrowił ją i ochronił, gdy świat chciał rozszarpać ją na strzępy. Wieża była tajemniczym miejscem, jednak Vhalla umiała rozpoznać szczerość.

 – Oczywiście, ministrze – powiedziała.

Wieża troszczyła