Twierdza Kimerydu. Magdalena Pioruńska. Novae Res 2017
Tulia była podobna do matki. Arabella lubiła kolorowe ubrania, zwiewne tkaniny, złote wzory na chustach, które nosiła na włosach, i biżuterię wysadzaną szlachetnymi kamieniami. Wybierała najbardziej wystawne stroje, kiedy wychodziliśmy na spacer. Dreptałem przy niej w za dużych sandałkach, kurczowo ściskając jej wypielęgnowaną dłoń. Intensywność barw kimerydzkiego rynku mnie przytłaczała. Smakowite zapachy mieszały się z zapachami perfum i skóry, z której robiono kołczany do strzał, buty i torby. W tłumie mijali nas zaciekawieni ludzie – przeważały ciemne, afrykańskie twarze, ale też od czasu do czasu matka wymieniała ukłony ze znajomymi Europejczykami mieszkającymi w Twierdzy.
Przystanęliśmy przy jednym ze straganów. Przyglądałem się, jak ciemnoskóry sprzedawca ważył dla nas owoce. Dwa melony, trzy pomarańcze i jeden wielki arbuz. Ślina napłynęła mi do ust. Oblizałem się, stając na palcach. Chciałem jak najwięcej zobaczyć. Matka roześmiała się i złapała mnie w pasie. Bez trudu uniosła mnie do góry. Objąłem ją rękami za szyję, wiodąc przestraszonym wzrokiem po okolicy. Na końcu alejki dwóch ciemnoskórych mężczyzn zaczęło grać na bębenkach, a silny, kobiecy głos zaintonował smutną pieśń. Mocniej przytuliłem się do matki. Złowrogi ton zawarty w tej muzyce wzbudził we mnie nieuzasadnioną panikę.
Arabella obróciła się wokół własnej osi, pokazując mi drugą część targowiska. Smuga dymu z palącego się grilla unosiła się do nieba. Woń pieczonego mięsa dotarła do moich nozdrzy. Wolałem arbuz. Gdzieś w naszym pobliżu rozległ się głośny śmiech. Mężczyźni wymieniali niepochlebne uwagi na temat naszych kapłanów. Za nimi kobiety mierzyły nowe szale i sukienki. Matka wzięła pod pachę torbę z owocami i wciąż trzymając mnie na ręku, skierowała się w stronę straganu z ubraniami. W ruchu zarzuciła sobie ciemnozielony, zwiewny szal na ramię i zapłaciła uśmiechniętej sprzedawczyni. Arabella słynęła z podejmowania szybkich, acz celnych decyzji, zwłaszcza dotyczących mody i urody.
– Podoba ci się ten szal, Danielu?
– Tutaj ciągle nazywasz mnie Tuliuszem... – zauważyłem.
– Nie odbieraj mi tych małych przyjemności, synku.
Szal był pokarbowany, przeszyty złotą nicią. Podobny do pozostałych szali w jej obszernej szafie.
Okazało się, że bardzo polubiła ten szal. Po paru latach zapakowała go do swojej walizki, którą zabrała do domu Teobalda. Wprowadziliśmy się do niego na zakończenie pory deszczowej. Teobald namówił mamę, żeby razem z nim wypuściła lampion. Zawsze opowiadała o nim z entuzjazmem nastolatki. To był już ten czas, kiedy zacząłem się czuć od niej dojrzalszy, kiedy zacząłem uważać, że powinienem otoczyć ją opieką. Dziwne, że tylko raz w życiu czułem się taki dojrzały i w dodatku miałem wtedy tylko dwanaście lat.
W willi Teobalda często przebywaliśmy w jego ogrodzie w pobliżu gaju pomarańczowego. Cień drzew chował nas przed najgorszym słońcem, a słodki arbuz łagodził pragnienie. Tego dnia Arabella miała na sobie tylko zielony kostium kąpielowy; w pasie zawiązała tamten zielony szal ze złotą nitką. Służył jej jako nieforemna spódniczka. Tycjan siedział z podwiniętymi nogami na krześle i wpijał się w arbuz, wysysając jego sok. Rzuciłem w niego moją wyjedzoną skórką. Wymruczał coś gniewnie pod nosem i wzmożył wysiłki, żeby uwinąć się ze słodkim miążem. Przydługie srebrnoszare włosy zebrał w mały kucyk na wysokości karku, żeby mu nie przeszkadzały w jedzeniu. Już wtedy był większy i silniejszy ode mnie, ale to wciąż ja byłem dojrzalszy. Strasznie lubiłem tę świadomość. Strasznie lubiłem tamten świat, bo było w nim inaczej.
– Nie zadław się pestkami! – Arabella pogłaskała Tycjana po głowie.
– Nie jestem już dzieckiem – odessał się od arbuza i spojrzał na nią z ukosa.
– Dla mnie zawsze nim będziesz.
– Nie udawaj, że jesteś moją matką...
– Nie udaję. Jestem nią – parsknęła władczo.
– Nie kłóćcie się – wtrąciłem z uśmiechem. Gdybym wtedy zdawał sobie sprawę z tego, że powiedziała prawdę, że to ona odpowiadała za stworzenie Tycjana...
– Niech się kłócą. Nikt tak jak Arabella nie potrafi radzić sobie z tym uparciuchem.
Teobald objął ją ramieniem i pocałował w policzek.
– Chodźmy się przejść – zaproponował.
Razem z Tycjanem obserwowałem, jak objęci wpół powolnym krokiem ruszyli w stronę plaży za rezydencją. Wyjedzona skórka arbuza wylądowała na moim policzku. Tycjan mi się zrewanżował, mściwie się przy tym śmiejąc. Wówczas nasza relacja miała sens. Razem byliśmy sensowni.
Matka została powieszona w tamtym zielonym szalu. Zabrała go ze sobą na szubienicę. Miasto postawiło ją na głównym placu w pobliżu targowiska. Powietrze nadal pachniało tam wszystkimi przyprawami świata, skórą i odurzającymi perfumami. Wydawało mi się, że nie oddychałem, kiedy kat wprowadzał ją na podwyższenie. Tłum skandował jej imię i nienawistne hasła. Teobald stał w pobliżu, ale się nie poruszył, nie zrobił nic, żeby jej pomóc. Do ostatniego momentu byłem przekonany, że ją uratuje, że zaryzykuje wszystkim dla naszego wspólnego szczęścia. Już wtedy byłem gotowy jej wybaczyć. Tak bardzo ją kochałem, że aż stworzyłem Tulię. Pojawiła się w ten dzień na targowisku, kupowała arbuz przy jednym ze straganów w kwiecistej sukience Arabelli, z włosami swobodnie opadającymi jej na ramiona. W chwili gdy Arabella dusiła się na sznurze, Tulia obróciła się w moją stronę i pomachała mi z serdecznym uśmiechem na ustach.
– Twoja matka zawsze już z tobą zostanie – obiecała. – Tylko mnie ze sobą zabierz.