Łabędzi śpiew I. Robert McCammon. Papierowy Księżyc 2016

– Niespełna trzy godziny temu oślepł nasz ostatni satelita zwiadowczy OKO. Stało się to, kiedy mijał granicę Rosji ze wschodnim Kazachstanem. Uszkodzone zostały wszystkie czujniki optyczne i kamery. Sądzimy, że podobnie jak pozostałych sześć zniszczył go naziemny laser, operujący z okolic Magadanu. Dwadzieścia minut po awarii OKA-7 uruchomiliśmy nasz laser Malmstrom AFB, niszcząc rosyjskiego satelitę, który właśnie przelatywał nad Kanadą. Wedle naszych obliczeń Rosjanie mają do dyspozycji jeszcze dwa: jeden znajduje się w tej chwili nad północnym Pacyfikiem, drugi nad granicą iracko-irańską. NASA usiłuje naprawić OKO-2 i 3, ale reszta nadaje się wyłącznie na złom. W skrócie oznacza to, że przed trzema godzinami całkowicie straciliśmy wzrok. Ostatnie zdjęcia zostały zrobione o 18:30 naszego czasu nad Jełgawą. – Hannan nachylił się do mikrofonu i powiedział: – Poproszę OKO-7/16.

Nastąpiła trzysekundowa przerwa, w trakcie której komputer wyszukiwał potrzebne informacje. Mapa świata na wielkim ekranie zgasła, a zastąpiło ją zrobione z dużej wysokości satelitarne zdjęcie gęstej rosyjskiej tajgi. W centrum obrazu dała się zauważyć grupa przypominających główki szpilek obiektów, połączonych między sobą cienkimi nitkami dróg.

– Razy dwanaście proszę – rzucił do mikrofonu Hannan.

Zdjęcie zostało powiększone dwanaście razy, a główki szpilek zamieniły się w silosy międzykontynentalnych rakiet balistycznych. Obraz był tak wyraźny, jak gdyby zamiast ekranu w Pokoju Operacyjnym było wielkie okno. Po drogach sunęły ciężarówki, wzbijając tumany kurzu. Widać było nawet pojedynczych żołnierzy, uwijających się wokół bunkrów rakietowych i talerzowatych anten radarów.

– Jak panowie widzicie – ciągnął Hannan tym samym spokojnym, nieco roztargnionym głosem, jakim dawniej wykładał w Yale ekonomię i historię wojskowości – Rosjanie bynajmniej nie próżnują. Moim zdaniem wzmacniają nasłuch radarowy i uzbrajają głowice. Jak się łatwo przekonać, tylko to jedno skupisko liczy sobie dwieście sześćdziesiąt trzy silosy, mieszczące prawdopodobnie ponad sześćset głowic. Dwie minuty po wykonaniu tego zdjęcia, nasze OKO oślepło. Ale zebrany wcześniej materiał potwierdza tylko to, co

już wiemy: Rosjanie wprowadzili stan alarmowy i nie chcą, byśmy oglądali nowy sprzęt instalowany w istniejących bazach. Co wiąże się z przedmiotem raportu generała Chivingtona. Panie generale?

Chivington złamał pieczęć na zielonej teczce, którą trzymał przed sobą. Pozostali uczynili to samo. W teczkach były dokumenty, wykresy i mapy.

– Panowie – rzekł poważnie – w ciągu ubiegłych dziewięciu miesięcy Rosjanie zmobilizowali do piętnastu procent swojej machiny wojskowej. Nie muszę panom mówić o Afganistanie, Południowej Ameryce, czy Zatoce Perskiej, chciałbym natomiast zwrócić waszą uwagę na dokument oznaczony numerem 6633. Jest to wykres wolumenu dostaw skierowanych do jednostek rosyjskiej Obrony Cywilnej. Sami panowie widzą, jak bardzo ich ilość wzrosła w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Nasi informatorzy twierdzą, iż do tej pory ponad czterdzieści procent ludności miejskiej zostało ewakuowane w rejony rolnicze, albo przeprowadziło się na stałe do schronów...

Kiedy Chivington zagłębił się w szczegółową analizę działań rosyjskiej obrony cywilnej, myśli prezydenta zdryfowały osiem miesięcy wstecz, do ostatnich, straszliwych dni trzeciej wojny afgańskiej, kiedy to oprócz gazów bojowych niszczących system nerwowy człowieka, Rosjanie posłużyli się także taktyczną bronią jądrową. Tydzień po upadku Afganistanu w jednym z bloków mieszkalnych Bejrutu eksplodowała mina nuklearna o mocy dwunastu i pół kilotony, zmieniając to umęczone miasto w radioaktywną pustynię. Prawie połowa ludności zginęła na miejscu. Do zamachu przyznało się z dumą kilka organizacji terrorystycznych. Obiecywano, iż wkrótce z ręki Allaha padną kolejne gromy.

Eksplozja ta otwarła prawdziwą puszkę Pandory.

Czternastego marca Indie zaatakowały Pakistan, używając broni chemicznej. Pakistan zrewanżował się atakiem rakietowym na Dżajpur. Trzy indyjskie bomby jądrowe zrównały z ziemią Karaczi, po czym front zatrzymał się na bezdrożach pustyni Thar.

Drugiego kwietnia Iran obrzucił Irak gradem rakiet jądrowych produkcji rosyjskiej. Rozpętało się piekło, w którym Stany Zjednoczone utraciły większość stacjonujących na tym terenie oddziałów. Myśliwce amerykańskie i rosyjskie ścierały się nad Zatoką i zanosiło się na to, że cały region z hukiem wyleci w powietrze.

W Afryce jeden po drugim wybuchały zatargi graniczne. Małe kraje wydawały ostatnie grosze na zakup broni jądrowej lub przynajmniej chemicznej. Sojusze zmieniały się z dnia na dzień – niektóre pod wpływem nacisków militarnych, inne na skutek dobrze wymierzonych kul.

Czwartego maja, niespełna dwanaście mil od Key West, pewien porywczy pilot posłał rakietę „powietrze-woda” prosto w burtę wynurzonej po awarii rosyjskiej łodzi podwodnej.

W przeciągu kilku sekund zza horyzontu wynurzyły się z rykiem stacjonujące na Kubie myśliwce. Zestrzeliły zarówno nerwowego pilota, jak i dwóch jego kolegów z eskadry, śpieszących mu na ratunek.

Dziewięć dni później podczas zabawy w kotka i myszkę na wodach Arktyki doszło do zderzenia dwóch wrogich łodzi podwodnych. Nazajutrz radary kanadyjskiego systemu wczesnego ostrzegania wychwyciły dwadzieścia nadlatujących bombowców. Wszystkie bazy na zachodnim wybrzeżu ogłosiły Czerwony Alarm, lecz intruzi zawrócili i zniknęli, nim zdołano nawiązać z nimi kontakt.

Szesnastego maja lotnictwo USA weszło w I fazę Mobilizacji Obronnej. W ciągu dwóch godzin Rosjanie zrobili to samo. Jeszcze tego samego dnia w mediolańskich zakładach Fiata wybuchła bomba jądrowa, zdetonowana rzekomo przez lewacką grupę terrorystyczną pod nazwą „Czerwona Gwiazda Wolności”.

Napięcie rosło. Incydenty z udziałem okrętów bojowych, łodzi podwodnych i samolotów mnożyły się aż do czerwca na północnych obszarach obu oceanów. Kiedy z nieznanych przyczyn u wybrzeży Oregonu eksplodował i zatonął amerykański krążownik, wszystkie bazy lądowe przeszły w Fazę II. Zastraszająco rosła ilość rosyjskich łodzi w obrębie wód terytorialnych USA. Jednostki amerykańskie przesuwały się w przeciwnym kierunku, testując siłę obrony wybrzeży Federacji Rosyjskiej. Sprawne jeszcze wówczas satelity OKO rejestrowały ruch na terenie wrogich wyrzutni dalekiego zasięgu, z czego płynął wniosek, że przeciwnik także zdołał zebrać dane, zanim jego satelity szpiegowskie oślepły.

Trzynastego czerwca, pod koniec „Czarnej wiosny” (jak nazwała ją prasa) statek wycieczkowy „Panorama Tropiku”, wiozący siedmiuset pasażerów z Hawajów do San Francisco, zgłosił przez radio, że od kilku minut na jego kursie utrzymuje się niezidentyfikowana łódź podwodna. Była to ostatnia nadana przez nich wiadomość.

Odtąd jednostki floty Stanów Zjednoczonych wychodziły w morze z uzbrojonymi i gotowymi do odpalenia rakietami.

Prezydent wreszcie przypomniał sobie tytuł tego filmu z Johnem Wayne’em, tego o zagrożonym katastrofą samolocie. Punkt graniczny ostatnio często gościł w jego myślach. Nieraz śniło mu się, że leci nad ciemnym, groźnym oceanem, na próżno szukając świateł stałego lądu. Stery nie działają, a samolot opada coraz niżej przy wtórze nieustającego krzyku pasażerów.

Chciałbym znów być dzieckiem, pomyślał, widząc kątem oka, że zebrani przy stole mężczyźni patrzą na niego bez słowa. Boże, ile bym dał za to, żeby móc wypuścić z rąk stery!

 

 

* * *

 

Ryk się nasilał, a powietrze zdawało się wrzeć. Betonowe mury przypominały w dotyku miejski chodnik w sierpniowe południe – rozgrzany do tego stopnia, że można by nanim smażyć jajka.

W dali, u wylotu tunelu, zabłysło pomarańczowe światło – przedni reflektor widmowej lokomotywy. Tunel znów się zatrząsł. Nawiedzona, ze stężałą twarzą, patrzyła jak światło rośnie, nabrzmiewa czerwienią i purpurą.

Nagle dotarło do niej, co to jest. Wydała z siebie skowyt niczym zwierzę złapane w potrzask.

Tunelem mknął kłąb ognia. Czuła pęd powietrza, które zasysał jak silnik odkurzacza. Za niecałą minutę będzie po niej.

Ocknęła się z transu, zawróciła i zaczęła biec, rozpryskując nogami coraz gwałtowniej parującą wodę. Przeskakiwała popękane rury i gorączkowo torowała sobie drogę wśród gęstwy wiszących kabli. Ognista kula wypuściła przed siebie czerwone macki, wijące się jak bicze. Powstająca próżnia ciągnęła Nawiedzoną wstecz. Kiedy krzyknęła, powietrze zasyczało jej w nozdrzach i krtani.

Czuła swąd palonych włosów, na ramionach i plecach rosły jej pęcherze. Za pół minuty miała się spotkać ze swym Panem i Stwórcą, lecz ku własnemu zdumieniu wcale nie była gotowa na to spotkanie.

Nagle nogi się pod nią ugięły i ze zdławionym okrzykiem runęła na ziemię.

Potknęła się o studzienkę odpływową. Spod kraty ziała ku niej czarna dziura. Kiedy się obejrzała, jej brwi skręciły się i zżółkły, a twarz okryły pęcherze. Powietrzem nie dało się już oddychać. Nie było czasu na ucieczkę; piekło ją doganiało.

Chwyciła kratę i szarpnęła ją z całej siły. Jedna przerdzewiała śruba puściła, ale druga wciąż trzymała mocno. Ogień był o niespełna czterdzieści stóp za nią. Jej siwe włosy zaczynały się tlić.

Boże, pomóż mi! – zawyła w duchu i pociągnęła kratę tak gwałtownie, że przez moment miała wrażenie, iż ramiona wyskoczą jej ze stawów.

Śruba pękła z trzaskiem.

Nawiedzona odrzuciła kratę na bok, złapała torbę i głową naprzód rzuciła się w dół.

Spadła w zagłębienie nieco większe niż trumna, wypełnione wodą na głębokość ośmiu cali.

Płomienie przemknęły jej nad głową, wysysając powietrze z płuc i parząc każdy fragment odsłoniętej skóry. Ubranie już płonęło; zaczęła się miotać w wodzie, by je ugasić. Przez kilka sekund całą przestrzeń wypełniał tylko huk i ból. Trzy cale wody od razu zamieniło się w parę. W powietrzu uniosła się woń hot-dogów, gotowanych na wózku przekupnia.

Ściana ognia pomknęła dalej jak kometa, a w ślad za nią wtargnęło powietrze z zewnątrz, niosąc ze sobą gęsty odór spalonych ciał i płynnego metalu.

Skulonym w studzience ciałem Nawiedzonej wstrząsnęły bolesne skurcze. Poparzone płuca walczyły o haust powietrza, dopiero po dłuższej chwili wstrząsnął nimi kaszel.

Okryte pęcherzami dłonie kurczowo zaciskały się na dymiącej torbie. Potem znieruchomiały.

 

* * *

Macklin zamknął na chwilę oczy. Kiedy je otworzył, patrzył na drobnego, chudego chłopca, który siedział między rodzicami w drugim rzędzie. Byle podmuch rozpłaszczyłby to chuchro na ziemi, stwierdził w duchu Macklin, ale kiedy zajrzał w bladoszare oczy nastolatka, zmienił zdanie. Było w nich coś – determinacja, spryt, siła woli – co dostrzegał na własnych zdjęciach z okresu, gdy jego ojciec, kapitan lotnictwa, wymyślał mu od tłustych oferm i lał go przy byle okazji.

Z nich wszystkich, pomyślał, tylko ten smarkacz mógłby mieć jakąś szansę. Pozostali to mięso armatnie.

Wziął się w garść i zaczął wygłaszać przemówienie powitalne z taką miną, jak gdyby kopał dół pod latrynę.

Roland Croninger przyglądał mu się z zainteresowaniem. Pułkownik był o wiele tęższy, niż można było wnioskować ze zdjęć w „Żołnierzu Fortuny”, twarz miał ospałą i znudzoną. Roland był rozczarowany. Oczekiwał gotowego do boju bohatera, nie przebranego w mundur sprzedawcy z autokomisu. Trudno było uwierzyć, że to ten sam człowiek, który zestrzelił trzy Migi nad mostem Thanh Hoa, by ocalić uszkodzony samolot kolegi, po czym sam wyskoczył z eksplodującej maszyny.

Lipa, orzekł w duchu. Pułkownik był lipny, podobnie jak cały ten Podziemny Dom. Kiedy obudził się rano, ujrzał na poduszce ciemną, wilgotną plamę. Woda ciekła z dwucalowejm szczeliny w suficie. W natrysku nie było ciepłej wody, a w zimnej pływał piach i drobiny rdzy. Matka była wściekła, bo nie mogła sobie umyć głowy, więc ojciec obiecał, że zagadnie o to sierżanta Schorra. Roland bał się włączyć komputer do sieci, bo w sypialni wilgoć skraplała się na ścianach. Pierwsze wrażenie, że jest w starym zamczysku, zdążyło się już prawie całkiem rozwiać. Oczywiście wziął ze sobą książki – dzieła Machiavellego i Napoleona, a także studium średniowiecznej sztuki oblężniczej – ale chciał też zaprogramować parę zadań dla Królewskiego Rycerza. Królewski Rycerz był jego własnym dziełem, wbudowanym w wirtualny świat podzielony na targane wojną, feudalne państewka. Zanosiło się na to, że przez cały pobyt będą musiały wystarczyć mu książki!

Przyjrzał się mówcy uważniej. Wyraz nalanej twarzy pułkownika świadczył o rozleniwieniu i upodabniał go do starego buhaja, który dożywa swoich dni na pastwisku, odkąd ten interes odmówił mu posłuszeństwa. Gdy jednak spojrzenie Macklina na chwilę zatrzymało się na nim, przypomniał sobie zdjęcie Joe Louisa, zrobione w czasach, gdy były mistrz bokserski pracował jako portier w hotelu w Las Vegas. Potężna łapa, ujmująca delikatną białą dłoń turystki, robiła większe wrażenie niż sflaczałe ciało i znużony wzrok. W oczach mistrza czaiło się coś twardego, mrocznego i dalekiego – może wspomnienie ringu; pamięć ciosów miażdżących żołądek i kręgi przeciwnika. Ten sam nieobecny wyraz Roland dostrzegł w oczach Macklina. Wiedział, że Joe Louis mógł zgnieść dłoń tamtej kobiety na miazgę – tak samo przeczuwał, że w tym człowieku żyje jeszcze cień dawnego bohatera.

Przemówienie Macklina zakłócił dzwonek telefonu. Odebrał go sierżant Schorr. Po kilku sekundach odłożył słuchawkę i podszedł do pułkownika. Roland zauważył zmianę, jaka zaszła w jego twarzy: sierżant nagle się postarzał i wyraźnie stracił pewność siebie.

– Przepraszam bardzo, panie pułkowniku – powiedział i zakrył mikrofon dłonią.

Macklin gwałtownie obrócił głowę, zły, że mu przerwano.

– Dzwoni Lombard – odezwał się Schorr półgłosem.

– Mówi, że jest pan pilnie potrzebny w Kontroli Przedpola.

– O co chodzi?

– Nie chciał o tym mówić przez telefon. Odniosłem wrażenie, że zaraz wyskoczy ze skóry.

Brednie! – pomyślał Macklin. Lombard wychodził ze skóry za każdym razem, kiedy radar wychwycił stado wędrownych gęsi albo rejsowy samolot. Raz już zamknęli śluzy, bo Lombard wziął grupę lotniarzy za nieprzyjacielski desant.

Mimo to trzeba jednak było sprawdzić. Pułkownik polecił Schorrowi dokończyć odprawę i skinął na Warnera.

– Panie i panowie – rzekł do mikrofonu – muszę teraz państwa opuścić, aby zająć się pewną drobną sprawą, ale mam nadzieję, że spotkamy się później na wieczorku integracyjnym. Dziękuję za uwagę – zakończył i ruszył wraz z kapitanem do wyjścia.

Wrócili na dół elektrycznym wózkiem Macklina. Przez całą drogę pułkownik klął pod nosem głupotę Lombarda. Gdy weszli do pokoju Kontroli Przedpola, Lombard tkwił przed ekranem, podającym obraz ze szczytu Sinego Kopca. Obok niego stali sierżant Becker i kapral Prados, także wpatrzeni w ekran. Pokój pełen był elektroniki, poza radarami obsługującej jedynie system ewidencji mieszkańców Podziemnego Domu. Ponad rzędem ekranów stało radio, nastawione na cały regulator. Spośród trzasków dało się wyłowić przerażony głos, bełkoczący coś tak pospiesznie, że Macklin nie mógł go zrozumieć. Ton spikera sprawił jednak, że serce zaczęło mu walić.

– Posuńcie się – rzucił i stanął przed ekranem.

W jednej chwili zaschło mu w ustach. Miał wrażenie, że słyszy syk przeciążonych obwodów własnego mózgu.

– Boże jedyny – wyszeptał.

– Nowy Jork leży w ruinach – zachłystywał się głos w radio – rakiety nadlatują od strony wybrzeża... zniszczono Waszyngton... Boston... aż stąd widać łunę...

Przez szum zakłóceń przedzierały się inne głosy, mieszały strzępy informacji podawanych na gorąco przez krótkofalowców w całych Stanach, a wyłapywanych przez czułą antenę na Sinym Kopcu. Ktoś z wyraźnym południowym akcentem krzyknął: „Atlanta przestała nadawać! Nie ma już Atlanty!”. Głosy nakładały się, przekrzykiwały i cichły, tworząc melanż szlochów, krzyków, szeptów i nazw amerykańskich miast, powtarzanych wciąż od nowa, niczym lista ofiar: Filadelfia... Miami... Newport... Chicago... Richmond... Pittsburg...


Konkursy

Zajączki
Czas trwania: 25-03-2024 - 29-03-2024
Postaw mi kawę na buycoffee.to