Kod gorączki. James Dashner. Papierowy Księżyc 2016

Kod gorączki -  James Dashner

Newt

 

W dniu, gdy tamci zabili rodziców chłopca, padał śnieg.

Wypadek, mówiono znacznie później, ale on widział wszystko na własne oczy i wiedział, że to nie był żaden wypadek.

Śnieg nadszedł wcześniej niż oni, niemal jak zimny biały omen z szarego nieba.

Chłopiec pamiętał, jakie to było dezorientujące. Palący skwar nękał miasto przez całe miesiące, które dłużyły się jak lata – nieskończony szereg dni pełnych potu, bólu i głodu. On sam i jego rodzina zdołali przetrwać. Pełne nadziei poranki zmieniały się w popołudnia spędzane na poszukiwaniu żywności, upływające pod znakiem głośnych bójek i przerażających hałasów. Potem nadchodziły wieczory odrętwienia wywołanego przez długie, upalne dni. Chłopiec siedział razem ze swoją rodziną i patrzył, jak światło powoli znika z nieba oraz ze świata, zastanawiając się, czy o świcie znów zrobi się jasno.

Czasem zjawiali się wariaci, których nie obchodziło, czy jest dzień, czy noc. Jednak jego rodzina nie rozmawiała o nich. Ani matka, ani ojciec, i chłopiec oczywiście też. Było tak, jak gdyby przyznanie na głos, że wariaci istnieją, mogło ich przyciągnąć niczym inkantacja przyzywająca demony. Tylko Lizzy – o dwa lata młodsza od niego, ale dwa razy dzielniejsza – była wystarczająco odważna, żeby o nich mówić, tak jakby tylko ona miała dość rozumu, żeby wiedzieć, że przesądy to nonsens.

A przecież była tylko małym dzieckiem.

Chłopiec wiedział, że to on powinien wykazywać się odwagą; to on powinien dodawać otuchy swojej młodszej siostrzyczce. Nie martw się, Lizzy. Piwnica jest zamknięta na klucz. Światła są wyłączone. Źli ludzie nie mają pojęcia, że tu się ukrywamy. Ale za każdym razem odkrywał, że nie potrafi wykrztusić ani słowa. Przytulał ją mocno, przyciskał do siebie tak, jakby była pluszowym misiem, którego sama obecność działa uspokajająco. I za każdym razem to ona poklepywała go po plecach. Chłopiec kochał ją tak bardzo, że serce mu się krajało. Obejmował ją jeszcze mocniej, w milczeniu przysięgając sobie, że nigdy nie pozwoli, żeby wariaci ją skrzywdzili, i wyczekiwał chwili, gdy poczuje klepnięcie jej dłoni między łopatkami.

Często zasypiali w takiej pozycji, zwinięci razem w kącie piwnicy, na starym materacu, który ich ojciec zwlókł po schodach na dół. Matka zawsze przykrywała ich kocem pomimo upału. To był jej prywatny akt buntu przeciwko rozbłyskom słonecznym, które wszystko zniszczyły.

Tamtego ranka po przebudzeniu ujrzeli coś cudownego.

– Dzieci!

To był głos jego matki. Wyrwał go ze snu o meczu piłki nożnej, gdzie piłka toczyła się po zielonej murawie w kierunku pozbawionej bramkarza bramki na pustym stadionie.

– Dzieci! Obudźcie się! Chodźcie zobaczyć!

Otworzył oczy i zobaczył, że jego mama wygląda przez okienko – jedyne, jakie znajdowało się w piwnicy. Zdjęła deskę, którą ojciec przybił tam poprzedniej nocy, tak jak każdego wieczoru o zachodzie słońca. Łagodne szarawe światło padało na jej twarz, ukazując oczy, które błyszczały w zachwycie. Promieniała, a wrażenie to potęgował uśmiech, jakiego chłopiec nie widział już od bardzo dawna.

– Co się dzieje? – wymamrotał, dźwigając się na nogi. Lizzy przetarła oczy, ziewnęła, po czym wstała i podobnie jak on podeszła do mamy, która wyglądała na zewnątrz, w światło dnia.

Znacznie później, wracając myślami do tamtej chwili, dobrze pamiętał kilka szczegółów. Gdy wyjrzał przez okienko, mrużąc oczy, dopóki nie przyzwyczaiły się do jasności, jego ojciec wciąż jeszcze chrapał niczym dzika bestia. Ulica była pusta – żadnych wariatów – a niebo pokrywały chmury, co stanowiło teraz rzadkość. Chłopiec zamarł, gdy spostrzegł białe płatki. Opadały z szarości, wirując i tańcząc wbrew grawitacji, niekiedy podfruwając w górę, by po chwili łagodnie wylądować na ziemi.

Śnieg.

Śnieg.

– Co jest grane, do jasnej cholery? – wymamrotał pod nosem, powtarzając zwrot, który podsłuchał u ojca.

– Mamuś, jak to możliwe, że pada śnieg? – spytała Lizzy, z której oczu już zniknęła senność. Teraz były tak rozradowane, że serce chłopca ścisnęło się z bólu. Wyciągnął rękę i pociągnął siostrę za warkocz, mając nadzieję, że Lizzy wie, że to głównie dzięki niej jego żałosne życie zyskuje sens.

– Och – odparła mama – słyszeliście, co ludzie mówią. Rozbłyski słoneczne kompletnie rozregulowały pogodę na całym świecie. Po prostu cieszmy się z tego śniegu, co wy na to? Jest po prostu niesamowity, nie sądzicie?

Lizzy westchnęła radośnie w odpowiedzi.

Chłopiec patrzył, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś zobaczy coś podobnego. Płatki śniegu opadały tylko po to, żeby stopnieć w chwili zetknięcia się z chodnikiem. Upstrzyły szybę okna niczym mokre piegi.

Stali tak, obserwując świat na zewnątrz, do momentu, gdy w przestrzeni nad oknem pojawiły się cienie. Niemal natychmiast zniknęły z widoku. Chłopiec wyciągnął szyję, żeby zobaczyć, kto lub co to było, ale spojrzał za późno. Kilka sekund później na górze rozległo się donośne walenie do frontowych drzwi. Zanim ucichło, ich ojciec zerwał się na nogi, nagle w pełni przytomny i czujny.

– Widzieliście kogoś? – spytał nieco ochryple.

Z twarzy mamy zniknęła radość widoczna jeszcze chwilę wcześniej; zastąpił ją znajomy wyraz zatroskania i niepokoju.

– Tylko cień. Otwieramy?

– Nie – odparł tata. – Zdecydowanie nie. Modlimy się, żeby sobie poszli, kimkolwiek są.

– Mogą się tu włamać – wyszeptała mama. – Ja bym tak zrobiła na ich miejscu. Mogą pomyśleć, że to opuszczony dom i mieć nadzieję, że zostało tu trochę puszek z jedzeniem.

Tata patrzył na nią przez dłuższą chwilę, pogrążony w myślach, podczas gdy kolejne sekundy upływały w ciszy. Potem – bum, bum, bum. Od potężnych uderzeń w drzwi zatrząsł się cały dom, tak jakby nieproszeni goście przynieśli ze sobą taran.

– Zostań tu – powiedział powoli tata. – Zostań z dziećmi.

Mama zaczęła coś mówić, ale zamilkła, patrząc w dół na swoją córkę i syna, pojmując, jakie są jej priorytety. Zagarnęła ich oboje w ramiona, tak jakby mogła ich w ten sposób ochronić, a chłopiec pozwolił, żeby ciepło jej ciała go uspokoiło. Objął ją mocno, podczas gdy tata cicho wszedł po schodach na górę. Podłoga nad ich głowami skrzypiała, gdy podchodził do frontowych drzwi. Potem zapadła cisza.

Powietrze stało się ciężkie, przytłaczające. Lizzy wzięła brata za rękę. W końcu udało mu się odnaleźć słowa otuchy i wyszeptał je prędko do jej ucha.

– Nie martw się – to, co mówił, było niewiele głośniejsze niż oddech. – To pewnie tylko jacyś głodni ludzie, którzy chcą jedzenia. Tata im trochę da, a wtedy sobie pójdą. Zobaczysz. – Uścisnął paluszki siostry z całą miłością, jaką do niej czuł, nie wierząc w ani jedno z wypowiedzianych słów.

Potem ciszę rozdarły dźwięki.

Drzwi otwarły się gwałtownie.

Głośne, gniewne głosy.

Huk, a później głuchy łomot, od którego zatrzęsły się deski podłogi.

Ciężkie, budzące grozę kroki.

A potem nieznajomi pojawili się na schodach prowadzących do piwnicy. Dwóch mężczyzn, trzech, kobieta – łącznie cztery osoby. Mieli na sobie zaskakująco eleganckie ubrania i nie sprawiali wrażenia ani przyjaźnie nastawionych, ani groźnych. Byli bardzo poważni, to wszystko.

– Zignorowaliście wszystkie wiadomości od nas – oznajmił jeden z mężczyzn, rozglądając się po pomieszczeniu. – Niestety potrzebujemy dziewczynki. Elizabeth. Bardzo mi przykro, ale nie mamy wyboru.

I – tak po prostu – świat chłopca się zawalił. Świat, na którym już i tak ciążyło więcej trosk, niż dziecko jest w stanie policzyć. Obcy podeszli do nich przez zastygłe w napięciu powietrze. Wyciągnęli ręce po Lizzy, złapali ją za koszulę, odepchnęli mamę – roztrzęsioną, krzyczącą histerycznie – która usiłowała przytrzymać swoją córeczkę. Chłopiec rzucił się do przodu, zaczął bić jednego z mężczyzn po ramionach. Bez efektu. Komar atakujący słonia.

Wyraz twarzy Lizzy w trakcie tego nagłego szaleństwa. Coś zimnego i twardego rozleciało się w piersi chłopca na kawałki, których ostre krawędzie wbiły się w jego serce. Nie mógł tego znieść. Wrzasnął ogłuszająco i z nową siłą rzucił się na intruzów, tłukąc ich na oślep.

– Dosyć! – krzyknęła kobieta. Czyjaś dłoń świsnęła w powietrzu i trzasnęła chłopca w twarz. Zapiekło jak ukąszenie węża. Ktoś rąbnął jego matkę pięścią prosto w głowę. Upadła jak długa. A potem coś huknęło jak piorun – blisko i jakby ze wszystkich stron naraz. Uszy chłopca wypełniło ogłuszające dzwonienie. Osunął się do tyłu, na ścianę, i ogarnął wzrokiem przerażający widok.

Jeden z mężczyzn postrzelony w nogę.

Jego tata stojący w drzwiach z pistoletem w ręku.

Jego mama z krzykiem podrywająca się z podłogi, rzucająca się w stronę kobiety, która też wyciągnęła broń.

Tata strzelający jeszcze dwukrotnie. Brzęk metalu i odgłos kuli trafiającej w beton. Dwa pudła.

Mama szarpiąca kobietę za ramię.

Potem kobieta rąbnęła ją łokciem, strzeliła, okręciła się na pięcie, strzeliła jeszcze trzy razy. Wśród chaosu powietrze zgęstniało, wszystkie dźwięki gdzieś uciekły, czas przemienił się w obce pojęcie. Chłopiec patrzył, a pod jego stopami otwarła się pustka, gdy jego rodzice upadli na podłogę. Nastąpiła długa chwila, gdy nikt się nie poruszał, a zwłaszcza mama i tata. Było jasne, że nie poruszą się już nigdy.

Wszystkie oczy skierowały się na dwójkę osieroconych dzieci.

– Zabierzcie ich oboje, niech to szlag – stwierdził w końcu jeden z mężczyzn. – To drugie będą mogli włączyć do grupy kontrolnej.

To, jak ten człowiek wskazał go palcem jakby nigdy nic. Jakby na chybił trafił wybrał w spiżarni jedną puszkę zupy. Chłopiec wiedział, że nigdy tego nie zapomni. Podbiegł do Lizzy, zagarnął ją w ramiona. A potem obcy zabrali ich stamtąd.


Postaw mi kawę na buycoffee.to