Dokonać niemożliwego. Beata Goździewska. Book Edit 2025. Fragment
POJEDYNEK
Kroki rozbrzmiały w pomieszczeniu, kiedy służąca weszła do sypialni. Jednym sprawnym
ruchem rozsunęła kotary, a jaskrawe słońce dnia wpadło do pomieszczenia. Mamoru
jęknął, niezadowolony, i zakrył się kołdrą po sam czubek głowy.
– Książę, pora wstawać. – Usłyszał znad pierzyny. – Za godzinę zacznie się śniadanie.
Mruknął niezrozumiale, nasłuchując kobiety. Od lat robiła to samo. Zatrzymywała się
przy parawanie i zawieszała na nim czyste ubrania, wolną dłonią posyłała ogień do kominka,
a następnie podchodziła do stolika, gdzie znikąd w jej rękach pojawiał się dzbanek ze świeżą
wodą. Odstawiała go na blat i wychodziła bez słowa.
Tym razem było jednak inaczej.
– Mam wiadomość od prawowitego spadkobiercy Błyskawicy – oznajmiła.
Na te słowa drgnął niekontrolowanie pod pościelą.
– Po południu odbędzie się pojedynek pokazowy. Po nim masz pójść do gabinetu władcy.
Rozbudził się natychmiast. Usiadł gwałtownie, zrzucając z siebie kołdrę.
– Mam do niego iść?! – wykrzyknął, ale ujrzał tylko ciemną szatę służącej opuszczającą
pomieszczenie.
W szoku patrzył na zamknięte drzwi. Najwidoczniej po miesiącu nieobecności prawowi-
ty spadkobierca Błyskawicy postanowił powrócić do klanu.
Mamoru wstał z łóżka, a stopy zanurzyły się w brązowym dywanie. Nerwowo krążył
po komnacie, drapiąc się po brodzie. Ojciec nigdy nie miał dla niego czasu. Nawet podczas
posiłku nie patrzył w jego stronę.
Czego zatem chciał?
Próbował sobie przypomnieć, czy czegoś nie nabroił lub czy o czymś nie zapomniał.
Ojciec trzymał się mocno ustalonych zasad. Łamanie ich zawsze źle się kończyło. Odrzucił
jednak tę myśl. O swoim nieposłuszeństwie dowiadywał się od służących, którzy często sami
na niego donosili.
Zatrzymał się przed parawanem z nikłą nadzieją, że źle zrozumiał służącą. Wystarczyło
jednak jedno spojrzenie na fioletową szatę, aby rozwiać te wątpliwości. Złote nici błyszczały
w świetle dnia, a wizytowy strój sugerował, że władca Błyskawicy powraca dziś do domu.
Mamoru opuszkami palców dotknął delikatnego materiału.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytał, unosząc wzrok na herb klanu Burzowej Chmury,
który wyszyto na tkaninie. Figury geometryczne układały się w chmurę z piorunami.
Zagryzł wargę i odwrócił wzrok. Pech chciał, że trafił na stojące w kącie lustro. Miał
na sobie białą koszulę z długimi rękawami i proste fioletowe spodnie opadające do kostek.
Pomimo ubrań spostrzegł, że znów schudł. Przez brak ćwiczeń i chorobę, która nękała go
od narodzin, nie nabrał odpowiedniej masy mięśniowej.
Może władca Błyskawicy zamierzał przypomnieć mu, jakim był odmieńcem? Skrzywił
się na wspomnienie epitetów, jakimi raczył go ojciec: za chudy, za niski, za blady, nawet kolor
oczu miał nieodpowiedni. I to ciągłe porównywanie do starszych braci...
W gniewie zmarszczył brwi. Oni często opuszczali dom, a potem opowiadali, co zoba-
czyli i jakie spotkały ich przygody. W tym czasie on tkwił w klanie i marzył, aby wyjść poza
mury. Było to niesprawiedliw e. Zazdrościł rodzeństwu wolności oraz tego, że władca Błyska-
wicy znajdował dla nich...
Zbladł, gdy dotarło do niego, dlaczego miał stawić się w gabinecie. Kilka tygodni temu
poprosił ojca o przepustkę do Akademii Niebiańskiego Lotosu – jego ostatniej szans y na
normalność.
Z podenerwowania zadrżały mu ręce, a żołądek się ścisnął. W takim stanie nie da rady
nic przełknąć. Podszedł do szafy i wyciągnął zwykłe, luźne szaty. Przebrał się pośpiesznie,
a następnie podbiegł do biurka, wygrzebując z niego pergamin i węgiel.
Zamarł, patrząc na przybory do rysowania. Co jeżeli ktoś doniósł ojcu, że podejmuje się
tak haniebnej czynność jak szkicowanie? Przecież księciu nie przystoi sięgać po przedmioty
dla nisko urodzonych, a co dopiero robić to samo co oni. Ostatnim razem, gdy nakryto go na
szkicowaniu, został uderzony batem. Gdyby matki nie było w pobliżu...
Przełknął z trudem ślinę. Ojciec pierwszy raz wymierzył mu karę osobiście. Pamiętał
tamtą lekcję zbyt dobrze i nie potrzebował powtórki. Ale nie potrafił porzucić szkicowania.
Była to jego ostoja. Jedyna rzecz, do której chętnie wracał i która dawała mu wytchnienie
od ciągłego rozmyślania, ile pozostało mu czasu, zanim choroba zabierze go na inny świat.
Wahał się, co zrobić. Mógł posłusznie pójść na śniadanie i modlić się, aby ze stresu nie
zwymiotować na podłogę, lub udać się w swoje ulubione miejsce i uspokoić skołatane serce.
Żółć jak na złość podeszła do gardła, wybierając za niego, co powinien uczynić. Zacisnął
palce na przyborach do rysowania i wybiegł z komnaty, zanim służący zauważą, że spóźnił
się na rodzinny posiłek.
Mamoru rozsiadał się wygodnie na gałęzi. Prędko wypatrzył dorosłe wiryje z młodymi
znajdujące się po drugiej stronie wysokiego, pięciometrowego muru.
Dokładnie odwzorował ich nienaturalnie długi pysk i krótkie, przednie łapy. Czarno-brą-
zową sierść uwiecznił krótkimi ruchami, starając się oddać jej kolor. Obraz był dynamiczny –
samiec przykucnął przy norze, czekając na swą ofiarę. W międzyczasie młode biegały wokół
matki. Stworzył w ten sposób małe arcydzieło, na widok którego się uśmiechnął...
A potem grzmot uderzył w pobliżu. Mamoru chwycił się drzewa, o mało z niego nie
spadając. Z niepokojem spojrzał na błysk. Tuż po tym usłyszał wiwaty.
– Cholera – przeklął pod nosem.
Rysowanie tak go pochłonęło, że nie zauważył zbliżającej się pory obiadowej. Przez jego
gapiostwo ojciec będzie miał kolejny pretekst, aby mówić, że był nieodpowiedzialny.
Zwinnie zebrał wszystko, co miał przy sobie, i ruszył przed siebie. Wybiegł spomiędzy
drzew i przeskoczył most zrobiony z cegły. Rośliny zdobiące barierki zaczęły żółknąć, zwia-
stując nadchodzącą jesień.
Zwolnił dopiero, gdy spomiędzy pni zobaczył światło błyskawic. Przeczesał palcami wło-
sy, poprawił szatę i ruszył przed siebie. W obrębie pola treningowego wycięto roślinność
i wysypano na nią żwir. Zgromadzeni skupieni byli na pojedynku, dzięki czemu Mamoru
z łatwością wtopił się w tłum. Przesunął się w prawo, aby móc lepiej widzieć ojca. Krótkie
spojrzenie wystarczyło, aby znieruchomiał.
Błysk pioruna rozbłysnął, uderzając o podłoże. Najstarszy brat Mamoru, pierwszy książę
Norio, skutecznie blokował uderzenia, cofając się do krawędzi areny. Ciosy padały jeden za
drugim, przez co nie miał możliwości ataku – wystarczył mały krok, by przekroczyć linię
dzielącą żwir od trawy.
Nagle jednak Norio uśmiechnął się pod nosem. Energię błyskawicy skumulował w rę-
kach i uderzył w przeciwnika z obu otwartych dłoni. Trzeci książę Satoshi w ostatniej chwili
zasłonił się i zaparł nogami o ziemię. Siła uderzenia odepchnęła go do tyłu. Norio nie czekał
– w trzech szybkich ruchach stanął przed bratem i wyprowadził kopnięcie z boku. Satoshi
przeturlał się po żwirze, unikając ciosu, a następnie wstał. Bracia popatrzyli sobie w oczy
i ustawili się bokiem do siebie. Satoshi jedną rękę opuścił luźno wzdłuż ciała, a drugą zgiął
w łokciu tak, że pięść znajdowała się na wysokości biodra.
Norio zaś zacisnął obydwie dłonie. Pierwszą rękę, jak brat, ułożył przy biodrze. Drugą
uniósł na równi z barkiem.
Wokół nich pojawiły się błyskawice, które znikały w akompaniamencie cichych trzasków.
Widownia wstrzymała oddech. Podłoże zdawało się drżeć od mocy. Napięcie stale rosło.
Ruszyli. Mamoru zasłonił ręką twarz i zrobił krok do tyłu. Poczuł, że żwir z areny doleciał
do jego stóp. Nic więcej się jednak nie stało. Na polu walki pojawiła się trzecia osoba i wykrę-
ciła młodszemu z braci rękę.
– Puszczaj mnie!
Satoshi szarpnął ręką, ale natychmiast tego pożałował. Drugi książę Jun tylko mocniej ją
wykręcił. Norio stanął w bezpiecznej odległości i otrzepał kurz z ramion.
– To miał być pojedynek pokazowy – przemówił Jun łagodnym, ale stanowczym gło-
sem. – Sądzę, że oczekiwania widzów zostały wystarczająco zaspokojone. Zatem, prawowity
spadkobierco, skończmy to, zanim twoi synowie pozabijają się nawzajem.
Wśród zgromadzonych rozbrzmiał gwar niezadowolenia. Ich ojciec stał niewzruszony.
Elementy złota na fioletowej szacie błyszczały w blasku słońca.
– Sądziłem, że tylko ty potrafisz zepsuć zabawę – powiedział Azumi do ucha Mamoru –
a tu proszę. Takie rozczarowanie.
Mamoru spojrzał na kuzyna obojętnie. O pół roku młodszy chłopak wykrzywił usta
w grymasie, przez co wyglądał, jakby dopiero co zjadł najkwaśniejszą rzecz na świecie.
– Zważaj na słowa – odparł, z powrotem spoglądając na braci.
Chłopak splótł dłonie za plecami, a brodę trzymał tak wysoko, jak wysokie było jego ego.
– A co takie beztalencie jak ty może mi zrobić?
Mamoru nie dał wyprowadzić się z równowagi.
– To beztalencie jest księciem.
Władca uniósł lewą dłoń. Szum niezadowolenia znikł, nastała cisza.
– Na dziś wystarczy. – Ruszył w kierunku drewnianych zabudowań. Tuż za nim podążyła
najbliżej stojąca rodzina.
Azumi, zamiast odejść, stanął przed Mamoru. Nienagannie ułożone włosy świeciły
od nadmiaru żelu. Zawsze nosił idealnie wyprasowane i dopasowane szaty.
– Bez statusu jesteś nikim – syknął mu w twarz.
Czwarty książę zadarł wysoko głowę, patrząc mu w oczy.
– Myślisz, że się boję?
– Po...
– Azumi, marsz do siebie! – Mamoru zerknął przez ramię. Wujek Takeo stał za jego ple-
cami i groźnie patrzył na syna. – Jeżeli w tej chwili nie pójdziesz ze mną, każę przygotować
bat.
Azumi zląkł się na samą myśl.
– Tak, ojcze – powiedział drżącym głosem i ruszył za rodzicem.
Mamoru odetchnął z ulgą, dziękując wujowi za pomoc. Wolał nie wdawać się w niepo-
trzebne spory. Gdyby doszło do pojedynku, to z pewnością by przegrał.
Kiedy wujek z Azumim zniknęli wśród drzew, ruszył na spotkanie z rodzeństwem.
– Nie musiałeś mnie tak mocno trzymać! – powiedział oburzony Satoshi.
Na tle jego ciemnych włosów wyróżniały się białe pasemka, na widok których babcia do-
stawała szału. Jednakże to Mamoru najczęściej słyszał, że był odmieńcem z powodu szarych
oczu, które uważano za nienaturalne. Ten głęboki odcień zimnej stali przypominał wszyst-
kim o pustym rdzeniu i klątwie Plugawca.
– Musiałem. To miał być pokaz, a ty próbowałeś użyć całej mocy.
– Wielkie mi halo. Nieraz tu kogoś poniosło!
– Jun ma rację – wtrącił Norio. – Twoje rany nie zagoiły się do końca. Musisz na siebie
uważać.
– Kolejny przewrażliwiony. – Satoshi pokręcił rękami do przodu, a następnie podskoczył
parę razy, podciągając nogi do klatki piersiowej. – Widzicie? – Napiął w ich kierunku biceps.
– Jestem cały i zdrowy. A ty... – wskazał dłonią na brata – ...boisz się przegranej. Dlatego jest
ci na rękę, że przerwano pojedynek.
– Z pewnością. Wmawiaj sobie tak dalej.
Mamoru się uśmiechnął, słysząc kłótnię. Nie zdążył podejść, a Satoshi ujrzał go i oplótł
mocno ramionami.
– Mamoru, ty żyjesz! Już myśleliśmy, że ojciec zamknął cię w obrzydłej celi.
– Przestań się wydurniać – powiedział Norio. Gdy chłopak niechętnie wypuścił Mamoru
z uścisku, dodał: – Masz liście we włosach.
Mamoru rozczochrał dłońmi niesforne kosmyki. Mimo to Norio i tak wyciągnął z nich
żółtawy listek.
Jun przyglądał mu się dokładnie, krzyżując ramiona na piersi.
– Gdzie byłeś?
– I co to za strój? – Satoshi pociągnął za złoty pasek przewiązany wokół jego bioder.
15
Szata rozsunęła się na boki, ukazując białą kamizelkę zapinaną fioletowymi klamrami.
Ciemne spodnie zwężały się na łydkach. Różniły się znacznie od tych noszonych przez braci
– ich fioletowe spodnie, brudne po sparingu, luźno opadały na ziemię, zakrywając krótkie,
skórzane buty.
– Byłem zajęty. – Mamoru wyrwał bratu pasek z dłoni. Zaczął wiązać go ponownie wokół
bioder.
– Niby czym? – zapytał Jun.
– Nieważne.
– Podobno nie zjawiłeś się na śniadaniu – rzekł Norio.
– Wolę jadać w samotności, niż ponownie słuchać babci – skłamał gładko.
– Te opowieści to nasza historia – pouczył go Jun.
– I chcecie mi powiedzieć, że w nie wierzycie?
Dwaj najstarsi bracia skrzywili się, a Satoshi spojrzał gdzieś w bok i zaczął pogwizdywać.
– Tak myślałem. – Kiedy nikt nie miał mu nic do powiedzenia, dodał: – Więc nie po-
uczajcie mnie, bo to nie wy musieliście słuchać tej starej wariatki tysiące razy!
– Mamoru! – zganił go natychmiast Jun. – To nasza babcia!
– Ha, ha! Moja krew. – Satoshi zarzucił mu rękę na ramiona i przyciągnął do siebie.
Puścił go nagle i obydwaj zrobili krok w bok. Mała błyskawica przemknęła między nimi
i zniknęła parę metrów dalej.
Norio stał z wyciągniętą dłonią. Lodowate spojrzenie przerażało, a mocno zaciśnięta
szczęka i chłodny wyraz twarzy sprawiały, że swoją postawą mógłby konkurować z niejed-
nym władcą.
– Kin to starsza osoba – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Na dodatek nasza
babcia. Nie chcę słyszeć, jak mówisz „stara wariatka” – przeniósł wzrok na Satoshiego – ani
widzieć poparcia takiego zachowania. Zrozumieliście?
Najmłodsi zerknęli na siebie.
– Tak jest! – wykrzyknęli jednocześnie. Złączyli nogi i pochylili głowy. Rzadko się zda-
rzało, aby Norio ich ganił. Ta rola zdecydowanie należała do Juna, który klasnął dwa razy,
zwracając na siebie uwagę.
– Koniec tej zabawy.
– Sprzeciwiasz mi się?
– Tak – odparł znudzony, nie bojąc się tej subtelnej groźby Norio. – Zapewne na nas
czekają. Zbierajcie się, bo znów nam się dostanie.
Satoshiego nie zadowoliła ta informacja.
– Dlaczego zawsze musisz mieć rację...
– Nie marudź. – Norio pociągnął go w kierunku szat rozrzuconych na skraju pola trenin-
gowego. – Pogadamy w źródłach, jak zawsze. Pamiętacie?
– Równo po zachodzie słońca – odpowiedział Mamoru.
Drugi i czwarty książę ruszyli wolnym krokiem do jadalni.
– Jun – zaczął Mamoru, gdy pozostała dwójka nie zdążyła ich dogonić. – Powiedz innym,
że udałem się do ojca.
– Jak to? Mamoru!
Krzyknął za nim, ale czwarty książę nie zamierzał się tłumaczyć. Musiał przekonać ojca
do swoich racji, bo już nie chodziło wyłącznie o upragnioną wolność i pokazanie rodzinie,
że należy mu się szacunek. Przez chorobę przepaść pomiędzy nim a rodzeństwem urosła do
ogromnych rozmiarów. I jeżeli czegoś nie zrobi, to na zawsze pozostanie tym młodszym,
chorowitym bratem, którym trzeba się opiekować.
