Zew oceanu. Tomasz Cichocki. Carta Blanca 2013
Uwielbiam czytać książki o podróżach. A już najlepiej o tych pełnych przygód i do najdalszych zakątków świata. To nieprawda, że tylko chłopcy czytają w dzieciństwie „Przygody Robinsona Crusoe” i „Wyspę skarbów”. Wszyscy łakniemy adrenaliny i dreszczu emocji jakie daje zetknięcie z żywiołem, oceanem na przykład. Większość z nas ogranicza się jednak do przeżywania tego w granicach swojej wyobraźni, w wygodnym fotelu i z ciepłym kubkiem, kakao dajmy na to, w ręku. Tymczasem tylko nieliczni mają siłę i odwagę by z tego fotela wstać i wyruszyć w prawdziwą podróż. Taką, o której potem będzie można pisać książki. I to koniecznie takie, które będzie się chciało czytać z zapartym tchem.
Jednym z nich jest Tomasz Cichocki, mężczyzna, który w ciągu 10. miesięcy samotnie opłynął kulę ziemską. Nieprzypadkowo odznaczony tytułem Żeglarza Roku 2012 i najbardziej cenioną nagrodą środowiska żeglarskiego - Srebrnym Sekstantem.
No bo jak tu nie podziwiać człowieka, który pisze:
Zresztą prawdę mówiąc, wtedy o czwartej rano 28 września 2011 roku, miałem ważniejsze rzeczy na głowie, niż precyzyjne ustalenie przyczyny awarii. Owszem, jakaś część mózgu uporczywie rozmyślała nad tym, co się właściwie stało, ale główny nurt myśli biegł gdzie indziej. Gdy trwa sztorm, a jacht nie ma sterowności, trzeba coś z tym zrobić. Łatwo powiedzieć. Ster waży niemal 200 kilogramów i ma wielkość drzwi od stodoły. A oś, na której się obraca, to odcinek utwardzanej stali osadzonej na dwóch potężnych łożyskach. Dolne z nich, właśnie to, które pękło, jest na stałe wlaminowane w kadłub jachtu. Żeby je wymienić, trzeba wyrżnąć od spodu dziurę w poszyciu łódki, wyjąć cały mechanizm steru, osadzić go na nowym łożysku, podłączyć z powrotem wszystkie cięgła, załatać dziurę, pomalować i jazda. Dla sprawnej ekipy w stoczni jest to praca na kilka dni. Dla samotnego faceta na rozbujanym oceanie – rzecz absolutnie niewykonalna.
A zaraz potem dodaje:
Wiele jest słów, których nie lubię: „musisz”, „nie wypada”, „zakaz palenia”. Jednak w moim prywatnym rankingu sformułowań doprowadzających mnie do furii bezapelacyjnie wygrywają „niemożliwe” ex aequo z „nie da się”. Wschodzące słońce zastało mnie więc przy stole w mesie, gdzie na niezliczonych kartach papieru, niczym Leonardo da Vinci, szkicowałem kolejne projekty prowizorycznego chociażby rozwiązania problemu.
W przypadku tego typu literatury odwaga zazwyczaj rozmija się z talentem. Nie każdy potrafi pisać książki, podobnie jak nie każdy odważy się na samotne opłynięcie globu. Tym razem mamy do czynienia z wyjątkiem od reguły. Cichocki pisze sprawnie, wciągająco i autoironicznie. O czym? O sile żywiołu, awariach sprzętu, dziwnych spotkaniach z tajemniczymi stworzeniami, skrajnym wyczerpaniu i o samotności wreszcie. Ale nie ma tu żadnej dłużyzny, żadnego zbędnego fragmentu. Każda myśl i wspomnienie są na miejscu i w porę, by w całości opisać rejs, którego większość z nas nigdy nie doświadczy. Chyba, że właśnie za pomocą tej książki. Proza lekka i mocna zarazem. Lekka, bo żeglarz prócz panowania nad sterem panuje także nad piórem. Mocna, bo wszystkie przygody jakich doświadczył i wszelkie trudności jakie udało mu się pokonać (niewyobrażalne, a jednak możliwe) to naprawdę mocna rzecz. Polecam całym sercem, zarówno tym, dla których żagle to drugi dom, jak i tym, którzy wolą stąpać po suchym lądzie.
Anna Solak