Zatopione miasta. Paolo Bacigalupi. WL 2012
Wydawnictwo Literackie wydało jakiś czas temu kolejną pozycję z gatunku fantastyki. Tym razem wybór padł na popularnego za oceanem autora młodego pokolenia, Paolo Bacigalupiego i jego książkę zatytułowaną „Zatopione miasta”. Zastanawiająca jest jedynie kolejność wydawania. Pierwsze zostały w Polsce wydane właśnie "Zatopione miasta", a dopiero później – i to przez inne wydawnictwo – napisany dwa lata wcześniej "Złomiarz", dziejący się w tej samej rzeczywistości stworzonej przez autora. Czyżby polski rynek wydawniczy w pigułce?
Do rąk dostajemy typową fantastykę postapokaliptyczną, której akcja dzieje się w przyszłości oddzielonej od nas jakąś katastrofą ekologiczną. Sądząc po wskazówkach ukrytych w całym tekście, chodzi o globalne ocieplenie, gdyż dzisiejsze miasta znalazły się częściowo pod wodą (tylko najwyższe piętra amerykańskich drapaczy chmur są suche, a regularnie zaprojektowana sieć ulic zmieniła się w siatkę kanałów), klimat ocieplił się i na terenie części Stanów Zjednoczonych rozpościera się tropikalna puszcza zamieszkana przez groźne drapieżniki w rodzaju wielkich aligatorów, bagiennych panter czy wilkojotów. Całkiem możliwe, że szczegółów dotyczących kataklizmu należy szukać w napisanym wcześniej „Zlomiarzu”.
Akcja dzieje się na wschodzie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Teren największego imperium XX wieku znajduje się we władaniu kilku walczących ze sobą frakcji o nazwach tak barwnych jak Armia Boga (fundamentalizm chrześcijański gorszy od islamskiego), Wolnomilicja, Kompania Tulane, czy Zjednoczony Front Patriotów (odwołujący się do amerykańskich wartości i patriotyzmu). Dowódcy wszystkich tych ugrupowań są żądnymi władzy sadystami, dla których życie pojedynczego żołnierza znaczy mniej niż zeszłoroczny śnieg (którego w dodatku nie było, bo śniegu ani lodu nie pamiętają nawet najstarsi amerykańscy górale). Chrześcijanie ukryli się w oceanicznych głębinach, a w Ameryce rozkwitły lokalne kulty Wielkiego Złomiarza i Świętego Rdzy. Mężczyźni starsi niż 20 lat stanowią rzadkość i tworzą dowództwo frakcji, które w większej mierze składają się z dzieciaków między ósmym a trzynastym rokiem życia, dumnie noszących podoficerskie stopnie wojskowe i śmiercionośne karabiny (choć częściej tylko maczety i pojemniczki z kwasem solnym).
Losy skrzyżowały ze sobą ścieżki Mahlii, jednorękiej pół-Chinki, której ojciec był jednym z chińskich rozjemców, próbujących w przeszłości zaprowadzić pokój wśród barbarzyńskich Amerykanów (starcie dwóch światopoglądów: USA vs Chiny) oraz Toola, ulepszonego genetycznie humanoidalnego mieszańca o DNA drapieżników (psa, tygrysa, hieny, etc), żywej maszyny do zabijania, mającej w zwyczaju konsumować serca pokonanych wrogów. Przed powrotem do domu, ojciec Mahlii, miłośnik Sun-Tzu, starał się namówić walczące stronnictwa, by przekuły broń w lemiesze i zaczęły pokojową koegzystencję. Te jednak pozostały nieczułe na wszelkie prośby i w dalszym ciągu gangi kilkunastoletnich trepów ganiają się po dżungli w poszukiwaniu wrogów, których można by okaleczyć i wypatroszyć i jego córka wraz ze swym „przyjacielem” przedzierają się przez zastępy wrogów.
Bacigalupi w dość zgrabny sposób wplata w swoją brutalną opowieść aktualne dzisiaj wątki korporacyjne: finansowanie działań zbrojnych przez bogate przedsiębiorstwa łase na surowce naturalne, w tym wypadku na wszelkiego rodzaju złom. Przy dużej dozie starań można również dopatrzyć się w „Zatopionych miastach” tak ważkich tematów, jak akceptowanie cudzej odmienności i tragiczny los dziecka w czasach okrutnej wojny, ale na pierwszy plan wysuwa się, zgodnie z oczekiwaniami większości czytelników, szybka akcja, więc nie ma obawy, że wyżej wymienione tematy przyćmią perypetie głównych bohaterów.
Trudno się całkowicie zgodzić ze zdaniem z "Publishers Weekly", umieszczonym na okładce. Chwali ono książkę za "zawrotne tempo akcji i piękny język". Pierwsza część opinii jest rzeczywiście zgodna z prawdą; książka jest bardzo dynamiczna i opiera się głównie na wartkich opisach działań bohaterów i krótkich dialogach, które prowadzą oni między sobą. Jednakże to, co dla Amerykanów mogło być pięknym językiem, okazuje się niczym specjalnym. Jedynie chwilami autor wznosi się ponad przeciętność; widać wtedy, że ma zadatki na dobrego literata, a jego renoma nie jest do końca przesadzona.
Wbrew szumnym zapowiedziom na skrzydełkach okładki, nie jest to kunsztowna opowieść, lecz lekka i wartka porcja akcji przeznaczona dla młodszych i starszych miłośników fantastyki. Zdecydowanie przypomina fantastyczne serie młodzieżowe, jest jednak większa pod względem objętości i znacznie bardziej krwawa i brutalna. Jak to stwierdził nasz kulomiot, Tomasz Majewski, książka ta jest po prostu „brudna od juchy”...
Michał Surmacz