Wyspa łza. Joanna Bator. Znak 2015
Joanna Bator wyrusza na Sri Lankę w poszukiwaniu Sandry Valentine, złotowłosej Amerykanki, która zaginęła na wyspie w 1989 roku. Wyprawa szybko okazuje się pretekstem do snucia autobiograficznej opowieści o swoim mrocznym wcieleniu i jego zakamarkach, a postać zaginionej globtroterki ledwie majaczy się na literackim horyzoncie.
Trudno oddzielać tu prawdę od fikcji, bo i granica między nimi jest czymś umownym, iluzorycznym. Joanna Bator igra z czytelnikiem, podrzucając mu różne tropy i plącząc ścieżki. Z jednej strony uchyla rąbka tajemnicy i dzieli się swoją intymnością, z drugiej nie pozwala jej w żaden sposób naruszyć. Jak sama pisze – „ta podróż odbywa się w wielu rzeczywistościach naraz, z prądem czasu i pod prąd[1]”, a „jednym z bohaterów Wyspy Łzy jest czas[2]”. Autorka nawiązuje więc do swoich poprzednich (a może i przyszłych) powieści, żongluje motywami z własnej biografii, cytuje klasyków, przywołuje ducha Witkacego, który miał zamiar na Sri Lance popełnić samobójstwo i tka z tego patchworkową opowieść o wielu odnogach i ślepych zaułkach.
Doceniam mnogość odniesień do świata literatury i sztuki, filozoficzną zaciętość i wiedzę, ale tym razem nie potrafię poddać się rytmowi przetykanej nimi historii. I to na przekór temu, że pociąga mnie mrok, jaki spowija prozę Bator – te wszystkie ostre krawędzie słów, brutalna chropowatość rzeczywistości w nich ujęta, nieprzeciętna inteligencja przetwarzająca zwyczajność w majstersztyk. Bywa, że zatrzymuję się na jednym zdaniu, rozkładam je na czynniki pierwsze i niespiesznie trawię. Tym razem też tak było – poszczególne fragmenty „Wyspy Łzy” wwiercały się w złoża mojej wrażliwości, a niektórym zdaniom przyglądałam się pod światło, żeby zostały ze mną na dłużej. A jednak z tą książką walczyłam. Obok fragmentów pchających mnie w stronę przyjemnej melancholii, momentów, w których kipiał zdrowy literacki niepokój, akapitów izolujących mnie od spraw przyziemnych i trywialnych, tonęłam w kwiecistym języku i gąszczu zagmatwanych myśli z pogranicza jawy i snu. Z rąk wymykał mi się temat i sens tej historii i, chociaż lubię niedookreślenia, bałam się do tej książki wracać.
Z reportażu o egzotycznym lądzie zrobiła się intymna wiwisekcja podlana słodkim sosem z mango i cynamonu. Mimo, że mam słabość do egzotyki w czarno-białym wydaniu i podoba mi się poszukiwanie goryczy na rajskich plażach, mam wrażenie, że w przypadku „Wyspy Łzy” został Joannie Bator wyrazisty styl, a umknęła sama opowieść.
Kalina Lubicz-Stabińska